czwartek, 27 września 2012

Rozdział 22. Bromance



„Hej, Kate! Pamiętasz o dziewczynie, która była głównym tematem naszych rozmów?" - przeczytałam na głos po raz dwutysięczny. Potrafił budować napięcie, bo dopiero później dostałam drugiego sms'a, który poniekąd wszystko... Komplikował.
By wyjaśnić co oprócz zakłopotania (w końcu po raz kolejny odgrzebał temat wyimaginowanej Kate) wtedy czułam, należałoby doszukiwać się źródła cierpień w ostatnich trzydziestu sześciu godzinach mojego życia.


***


36 godzin wcześniej (mniej więcej)
Umówiłam się z Peter'em na mieście. Zjedliśmy lunch, a potem wyskoczyliśmy na małe zakupy i o dziwo nie poszukiwaliśmy nowych fatałaszków dla mnie, tylko dla niego. Tego dnia miał randkę ze Spencer (taką mam przynajmniej nadzieję; lepsze to, niż świadomość, że ma się rozwiązłego przyjaciela) i nie miałam pojęcia dlaczego koniecznie musiał się wystroić.
- Nie cierpię Spencer - ups, chyba właśnie powiedziałam to na głos. No nic, nie zrewolucjonizowałam przecież poglądów. Wiedział co o niej myślałam. Mniej więcej. W jego mniemaniu spędziłyśmy ze sobą za mało czasu, żebym mogła ją krytykować. Jak było w rzeczywistości? Podrywała Matt'a. Nawet on, sam Peter Morgan to zauważył. Na wstępie zdobyła więc ogromnego minusa. Poza tym jako troskliwa przyjaciółka, która prawie się z nim przespała (w dodatku dwa razy, ale podczas drugiego kompletnie straciłam wiadomość, więc się nie liczy), iściłam sobie prawo do tego, by chronić go przed tego typu zołzami. Być może byłam wobec niego zbyt władcza i chciałam kontrolować pewne aspekty jego życia, ale wynikało to z czystej, niczym nieskalanej troski, którą Natalie mylnie oceniła później jako niezaprzeczalną zazdrość. Bzdura. - Czuję się jakbym brała udział w tym programie... Jak on się nazywał? „Strefa P"? - westchnęłam ciężko, podając przyjacielowi kolejny t-shirt. Peter wyjrzał zza kurtyny przymierzalni i spojrzał na mnie pytająco, więc od razu wyjaśniłam: - No wiesz... Dwie osoby przyjaźnią się ze sobą względnie długo, ale nagle jedna z nich stwierdza, że to jej nie wystarcza. Spędzają cały dzień na planowaniu randki, kupują potrzebne rzeczy i takie tam, a na koniec dnia okazuje się, że idą na nią razem, o czym jedna ze stron naturalnie nie miała pojęcia. Osoba, która niczego się nie domyślała musi zadecydować, czy chce spróbować, czy może woli nie ryzykować, by nie zrujnować przyjaźni, która swoją drogą i tak się rozpadnie, bo druga osoba, nazwijmy ją stroną zakochaną, najprawdopodobniej nie zniesie odrzucenia. To takie skomplikowane...
- I przerysowane.
- Niby dlaczego? Chyba jestem w podobnej sytuacji, ale w przeciwieństwie do tej bandy idiotów, nie zamierzam się demaskować. Przynajmniej nie w obecności kamer.



24 godziny wcześniej
Siedzieliśmy całą paczką w pubie. Graliśmy w bilarda. Byłam beznadziejna. Właściwie, to tylko stałam i (mam nadzieję) ładnie wyglądałam.
Ustosunkowałam się do kilku jeszcze bardziej beznadziejnych porad Natalie. Naciągnęłam bluzkę, by w możliwie najbardziej sugestywny sposób wyeksponować biust. Zrezygnowałam z kucyka i rozpuściłam włosy. Poprawiałam je przy każdej możliwej okazji i pod byle pretekstem. Zwyczajnie mizdrzyłam się przed Matty'm, a ten instruował mnie w grze. Nie wiedziałam co robię. Na obu płaszczyznach.



22 godziny wcześniej
- Możemy wejść do środka? Zaraz zmokniemy. W zasadzie ja już jestem całkiem wilgotna - palnęłam i dopiero po kilku sekundach (ach, ten mój refleks) dostrzegłam w moich słowach coś jakby podtekst erotyczny. Nie był to najlepszy moment na tego typu zagrywki. Wybuchnęłam śmiechem. Matty o dziwo też. Zazwyczaj bawiło go to moje prymitywne poczucie humoru. W gronie praktykujących alkoholików zrobiłabym prawdziwą furorę.
Strasznie padało. Strużki deszczu spływały po mojej twarzy. Otworzył drzwi i przepuścił mnie przodem. Od razu zaprowadził mnie do swojej sypialni. I znowu moje myśli zbiegły na niewłaściwy tor...
- Chcę wiedzieć. O czym wtedy rozmawialiśmy? Mówię o tej nocy, gdy wypiłam za dużo. I nie wykręcaj się, bo wiem, że namieszałam. Znowu.
- Nazwałaś mnie dupkiem.
- Interesujące. Mów dalej.
- Tylko, że to ty powinnaś mi coś wyjaśnić. Naprawdę uważasz, że jestem taki płytki?
- Wow, to moje słowa?
Przytaknął. Zrobiłam wielkie oczy, więc chyba odpuścił. Siedzieliśmy obok siebie, gapiąc się w ścianę jak cielę na niemalowane wrota. Nie wiedzieliśmy co z tym wszystkim zrobić. Zwyczajnie. Nie mieliśmy pojęcia.



7 godzin wcześniej
- Powinniśmy spróbować. Jeszcze raz - oświadczył nagle Peter, a ja na dźwięk jego słów poczułam ten dziwny ścisk w żołądku. No i zakrztusiłam się landrynką, którą sekundę wcześniej włożyłam do ust.
- O czym mówisz?
- O tobie. I o mnie. O nas.
- Cholera jasna! - wrzasnęłam, jakby sama do siebie. - To moja wina. Niepotrzebnie zwierzyłam ci się z tego, że nigdy nie byłam zakochana. Teraz patrzysz na mnie jak na pieprzoną zdobycz. Połaskotałam twoje ego. Chciałbyś podbudować swoją samoocenę. Nie chcę i nie będę twoim wyzwaniem. Tak naprawdę tego nie chcesz.
- Myślałem, że to ty tego chcesz! Cała ta gadka o strefie „p" i odrzuceniu...
- O Boże... Nie mówiłam wtedy o tobie - ostentacyjnie złapałam się za głowę. Fakt, Morgan był przystojny i mieliśmy kilka epizodów, które znacznie wykraczały poza strefę przyjaźni, no ale... Istotnie. Był zbyt przystojny. Swoją drogą nienawidzę tego słowa. Nie do końca pasuje mi ono do Peter'a. Może i posiadał nieskazitelne rysy twarzy (teraz to dowaliłam; powiedzmy, że te jego rysy były dość regularne), uśmiech, który mógł z powodzeniem rozweselić największą zołzę (tak, nawiązuję do Spencer) i dołeczki w brodzie i w policzkach, no ale określenie „przystojniaka" pasuje mi bardziej do trzydziestoletniego faceta, ale może to tylko subiektywne odczucie. - Jesteś pełną dziesiątką. Nawet z nieco za dużym brzuszkiem. Ja daję sobie co najwyżej minus dwa. Po jednym minusie za lewy i prawy profil.
- Masz poważne kompleksy.
- Albo mi się wydaje, albo właśnie sam dopatrzyłeś się u mnie kolejnej wady - przyjrzałam mu się uważnie.Czekałam aż powie coś w stylu „tylko żartowałem". Peter i ja. Kolejny oksymoron, który mogłabym dopisać na listę niedorzecznych niedorzeczności. Przyznaję. Kiedyś był taki moment, trwający nie dłużej niż mrugnięcie okiem, kiedy myślałam, że może moglibyśmy.. Insynuacje tego typu pozostały jednak w strefie odległych, lekko mglistych fantazji. - Słuchaj, jesteś cudownym przyjacielem, chyba nawet najlepszym, jakiego mam, ale mieliśmy już swoją szansę jakiś rok temu. A potem zwymiotowałam i cały ten mój wątpliwy powab gdzieś się ulotnił. Wiesz jak mówią. Nie wchodzi się drugi raz do tej samej rzeki. Jestem całkowitym przeciwieństwem dziewczyn, które się za tobą oglądają i tych, za którymi ty sam się oglądasz. Poza tym Spencer...
- Masz obsesję na jej punkcie.
- Zwyczajnie jej nie lubię. Ale widzisz, ja byłam tylko planem „B". Wiedziałeś, że się nie uda i wtedy będziesz mógł do niej wrócić, a ona nie będzie miała o niczym pojęcia. Nic się nie zmieni.
- Tak często poruszasz temat Spencer, że myślałem... Wydawałaś się taka zazdrosna!
- Więc to tylko nieporozumienie? - zapytałam w końcu. W moim głosie dało się wyczuć wyraźną ulgę. Czułam się z tego powodu podle. To ja byłam stroną odrzucającą. Z drugiej strony z nami było inaczej. Oboje wiedzieliśmy, że nasz związek nie miałby racji bytu. Oboje tego nie chcieliśmy. Zwyczajnie padliśmy ofiarą gigantycznego nieporozumienia.
- Właśnie. Nieporozumienie.



Godzinę wcześniej
Nie. To nie był koniec tej rozmowy. Przynajmniej nie dla mnie. Wszystko sobie przemyślałam. Ochłonęłam.
Dobijałam się do drzwi Peter'a, kiedy podbiegł do mnie Lemon i zaczął wykonywać te charakterystyczne ruchy. W przód i w tył. W przód i w tył. Nazwijcie to włamaniem. Bezczelnie wtargnęłam do czyjegoś mieszkania. Byłam nieproszonym gościem. Wyszłam jednak z założenia, że Pete zrozumie, Pete wybaczy. Musiałam zostawić to bydle na zewnątrz.
Poszłam o krok dalej, bo kiedy nawoływanie przyjaciela po imieniu nie przyniosło upragnionych rezultatów, bezceremonialnie pociągnęłam za klamkę i ostrożnie uchyliłam mahoniowe drzwi prowadzące do jego sypialni. To co tam zobaczyłam różniło się od tego, co chciałam czy może raczej miałam nadzieję zobaczyć. Dopiero wtedy zrozumiałam, że za tym dziwnym postękiwaniem, które słyszałam praktycznie już od progu stała Spencer, a nie (tak jak myślałam) Lemon. To po to były te całe zakupy? Spędziłam tyle godzin na poszukiwaniu idealnego stroju dla Peter'a, by ten teraz paradował nago? Jego dziewczyna nie była zresztą gorsza. Właśnie to był jeden z takich widoków, które zalegają w pamięci i powracają, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Nawet tych niechcianych nie można później zwyczajnie umieścić w koszu. Są cholernie upierdliwe, prawie tak, jak Spence. Czy istnieje w ogóle sensowne zdrobnienie tego imienia? Nie żebym wcześniej nie widziała Peter'a bez ubrań. Ja tylko... Najwyraźniej się co do niego myliłam. Dopuszczałam taką możliwość, to znaczy domyślałam się, że pewnie to robią, ale zobaczyć coś takiego na własne oczy? Koszmar.
- Cześć - przywitałam się cicho i z wdziękiem primabaleriny obróciłam się na pięcie. Tkwiłam w uzasadnionej konsternacji. Jeszcze zanim zbiegłam po schodach, przyuważyłam, że Morgan zaczął przetrząsać pomieszczenie w poszukiwaniu kolejnych elementów garderoby.
- Rachel! - zawołał, a ja niechętnie zatrzymałam się w połowie drogi, ale bynajmniej nie zamierzałam się obrócić. Spojrzeć mu w twarz po takiej scenie? To nie tyle niemożliwe, co niesmaczne. Dla mnie. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
- Widzę. Interesujące uzasadnienie. Jestem jak kolędnicy. Do mojego najlepszego przyjaciela wpadam tylko raz w roku. Twój pies dopiero co zgwałcił mi nogę. Darujmy sobie konwenanse. Chciałam tylko sprawdzić, czy między nami wszystko po staremu. No wiesz... Po naszej ostatniej wymianie zdań.
Utwierdziłam się w przekonaniu, że postąpiłam właściwie. I pomyśleć, że w ciągu tych ostatnich kilku godzin tak abstrakcyjne myśli przychodziły mi do głowy. Głupia, naiwna ja.
- Jest dobrze.
- Świetnie.
Chyba nie domknęłam drzwi wejściowych, a może ktoś inny je otworzył. To mało istotne. Lemon oficjalnie powrócił. W ekspresowym tempie pokonał dystans, który nas dzielił i coś mi mówiło, że przyszedł dokończyć to, co już zaczął. Oparł łapy na moim udzie i od razu przeszedł do rzeczy, bez zbędnych ceregieli. I znów te specyficzne ruchy. W przód i w tył. W przód i w tył. Im bardziej próbowałam go od siebie odepchnąć, tym szybciej to robił.
- Musi naprawdę cię lubić - prychnął Peter, ale nawet nie pokusiłam się o żadną zgryźliwą uwagę, bo byłam zbyt zajęta moim napalonym kochankiem. Przynajmniej udowodniłam Morgan'owi, że i moje życie erotyczne miało się nie najgorzej, powiedziałabym nawet, że nastąpił jego gwałtowny rozkwit. Nie rozumiem dlaczego wywoływało to u niego salwy śmiechu.
A propos gwałtowności, gwałtów i tym podobnych... Chyba właśnie wskoczyliśmy z tym nieznośnym kundlem na kolejny poziom, bo kiedy upadłam na kolana (cóż, był dosyć brutalny i nie znosił sprzeciwu), rzucił się na moje... Plecy. Trzymajmy się tej wersji.
- Och, po prostu go zabierz - wycedziłam. Moja irytacja sięgała zenitu.
A Lemon dalej swoje. W przód i w tył. W przód i w tył.
Coraz szybciej.



***



Bliżej nieokreślona teraźniejszość
„Chodzi o Ciebie. Zawsze chodziło tylko o Ciebie, Rachel".
Niby słowa Matty'ego, a brzmią tak znajomo...
Więc jednak przeczytał mój list.
Przeczytał mój list.
Cholera jasna! Przeczytał go.

wtorek, 25 września 2012

Rozdział 21. Poprzednia noc


Dosyć mało subtelne promienie słoneczne muskały moją twarz. Nadal nie otworzyłam oczu. Leżałam na czymś względnie twardym. Tuliłam się do tego. W dotyku przypominało bawełnę, chociaż zaraz… Moja ręka napotkała coś o zupełnie innej fakturze. Dotarło do mnie, że otacza mnie zapach męskich perfum. Uniosłam jedną powiekę,potem drugą. Potwierdziło się to, co było przecież tak cholernie oczywiste. Przytulałam mężczyznę. Pytanie tylko kto poprzedniego dnia nosił koszulkę AC/DC? Ostatnią osobą, jaką widziałam poprzedniego wieczora był Peter. To musiał być on. Natychmiast się odsunęłam. Ku mojemu rozczarowaniu nie spał, tylko obserwował ten mój nieoczekiwany przypływ uczuć. W dodatku miał na ustach czerwoną szminkę. Wytarłam moje usta, by sprawdzić, czy owa pomadka, o której mowa mogła należeć do mnie. Zatkało mnie.
-Całowaliśmy się? – pisnęłam przerażona. Przytaknął. – Jak bardzo… Intensywnie?
- Zrobiłaś to tylko dlatego, że stwierdziłaś, że twoja nowa szminka utrzymuje się na ustach jakieś dziesięć godzin. Uznałaś, że to zabawne.
- Ostatnią rzeczą jaką pamiętam jest to, że leżeliśmy w moim pokoju i ja zaproponowałam,żebyś przyniósł jakiś alkohol.
- Wypiłaś prawie całą butelkę whisky. Zostawiłem cię tu samą, bo obiecałaś, że pójdziesz spać.Poszedłem do Matty’ego na próbę. Wpadłaś tam i zaczęłaś swój uroczy, pijacki bełkot.
- Co mówiłam?
- Naprawdę nie pamiętasz? – zaśmiał się, zbierając się do wyjścia. 
Poczułam ten dziwny ścisk w żołądku. Pijana ja i ta dwójka. To nie mogło się skończyć dobrze. Domyśliłam się, że nie wycisnę nic więcej od Peter’a. Zresztą ten w błyskawicznym tempie opuścił moje mieszkanie gdy tylko przestałam przygniatać go swoim ciężarem.
„Uroczy, pijacki bełkot”, powiadasz?
Zaczęłam dogłębnie analizować jego słowa. Czy byłam urocza w tym pozytywnym znaczeniu, czy może raczej idiotycznie urocza? Zdarza się przecież, że ludzie używają podobnych określeń, by zamaskować autentyczne odczucia. Na pewno nie chciał mnie urazić i tylko dlatego nazwał moje głupkowate odchylenia uroczymi.
Sięgnęłam po telefon. Początkowo chciałam zadzwonić do Natalie, by pożalić się jej na ten bezlitosny świat i mój podejrzany pociąg do alkoholu, który nie wiedzieć czemu w ostatnim czasie dziwnie się nasilił. Na widok mojej nowej tapety o mały włos nie dostałam zawału. Z ekranu komórki spoglądał na mnie Matty. Właściciel jednego z najbardziej uroczych (oto przykład zastosowania tego wyrazu bez konieczności nadużywania sarkazmu) uśmiechów świata. Jakby tego było mało unosił lekko brwi. Prawdziwa słodycz. Na szczęście taka, od której się nie tyje. Wyciągnięta dłoń wskazywała na to, że sam Hale był autorem tego zdjęcia. Zawsze rozczulały mnie takie autoportrety. Zwłaszcza, gdy przedstawiały osobników płci męskiej. Gapiłam się tak na niego przez ładnych kilka chwil. Istny eyegazm.
Nie zdążyłam nawet odłożyć telefonu, gdy ten zawibrował w moim ręku. Tego było za wiele. Poziom serotoniny w moim organizmie stopniowo zbliżał się do absolutnego maksimum (normalnie musiałabym wchłonąć co najmniej sześć tabliczek czekolady, by osiągnąć podobny efekt, o ile nie nabawiłabym się przy tym cukrzycy, czy innych dolegliwości), a tu taka niespodzianka.
Napisał. On. Do mnie.
„Daj spokój. To nic takiego. Wszystko rozumiem”.
Ale ja nie rozumiem! 
Wiadomości wysłane, szybko!
„Przepraszam”.
Dobra. To wystarczyło, by zabić całe stado motyli szalejących do tej pory w moim brzuchu. Finalnie zeszłam na ziemię. I pomyśleć, że to mógł być taki uroczy wieczór! Tak, wiem. Notorycznie nadużywam tego słowa. 
Zalogowałam się na wszystkich możliwych portalach społecznościowych. Matthew Hale zmienił status z „w związku” na „wolny”, a Pete wrzucił do sieci filmik, na którym wykonujemy piosenkę „Gay bar” z repertuaru Electric Six. Matt gra na basie, ja śpiewam, a Pete oczywiście siedzi „przy garach”. Zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo patologiczną paczką się staliśmy, zwłaszcza nasza trójka, dalej znana jako późniejsza sensacja na youtube. Nasz wykon zyskał kilkadziesiąt tysięcy odtworzeń i choć mój-najdroższy-aczkolwiek-aktualnie-niemalże-znienawidzony-przyjaciel niejednokrotnie zapewniał, że to głównie on przyczynił się do takiego obrotu sprawy, bo oglądał go bezustannie, to mam co do tego pewne wątpliwości. Na szczęście oświetlenie na nagraniu było tak słabe, że większość osób i tak mnie na nim nie rozpoznała. A i mój wokal nie jest zbyt charakterystyczny. Chyba, że fałszowanie można w pewnym stopniu nazwać charakterystycznym.
Niektóre przedmioty sprawiają, że w jakiś magiczny sposób powracają do nas nawet te skrzętnie ukryte w naszej pamięci wspomnienia. W tym przypadku była to plastikowa, wściekle różowa bransoletka, która przez cały ten czas okalała mój nadgarstek. Peter wylosował ją dla mnie w jednym z tych automatów z badziewnymi gadżetami.
- To takie w moim stylu - powiedziałam wtedy.
- O czym rozmawiałaś z Matty'm?
- Wygarnęłam mu wszystko, co o nim myślę.
Podejrzane. Do bólu absurdalne. Za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć, co takiego mu wtedy nagadałam. Następną rzeczą jaką pamiętałam było to, że tuż pod moim domem nogi odmówiły mi posłuszeństwa, więc nie mam pojęcia jakim cudem dotarłam do sypialni. Zapewne powinnam być za to wdzięczna Peter'owi.
- Błagam, zostań - szepnęłam, przy czym zawisnęłam na jego szyi i tak mocno przyciągnęłam go do siebie, że prawdopodobieństwo, że odejdzie było praktycznie znikome. Na ułamek sekundy wpiłam się w jego usta tylko po to, by zostawić na nich ślad tej nowej szminki i histerycznie, wręcz przerażająco się zaśmiałam, a śmiech ten przypominał chichot złych charakterów, występujących w strasznych filmach.
- Może moglibyśmy... - zaczęłam, gubiąc gdzieś po drodze nie tylko nieśmiałość, ale też resztki godności tudzież przyzwoitości. - Dokończyć to i owo...
Ja, Rachel Collins niezdarnie próbowałam zdjąć bluzkę. Zaplątałam się w nią. Dzięki Bogu pod spodem miałam jeszcze koszulkę, więc mój oponent, bo nieśmiało zgaduję, że tego nie chciał, nie ujrzał zbyt wiele. 
- Powinnaś pójść spać.
- Ale zostaniesz? - pisnęłam rozpaczliwie. Po drodze rzuciłam jeszcze coś w stylu „tak czy inaczej się ze mną prześpisz”. Słaby dowcip. Jak wiadomo obudziłam się u jego boku, więc został ze mną.
Wracając do teraźniejszości... Napisałam mu sms'a.
„Dzięki, że nie wykorzystałeś tej pijanej zdziry”.
„Jestem prawie pewien, że ta pijana zdzira próbowała wykorzystać mnie. Chyba ją polubiłem” - odpisał. Miałam na ustach ten głupkowaty wyraz twarzy, gdy to czytałam.
Postanowiłam na dobre wrócić do świata żywych i trzeźwych. Nie należałam do ekipy z wehikułu tajemnic. Nie potrzeba mi było nowych poszlak. Musiałam tylko wyjaśnić jedną sprawę. 
- Nie mam pojęcia o czym wczoraj rozmawialiśmy i dlaczego musiałam cię za coś przepraszać. Chyba nawet nie chcę wiedzieć. Możemy po prostu udawać, że nic takiego nie miało miejsca? Biorąc pod uwagę fakt, że moje wizyty tutaj stają się coraz bardziej krępujące, a moje monologi coraz dłuższe, wolałabym o tym po prostu zapomnieć. Ba, ja już o wszystkim zapomniałam. Nic nie pamiętam. Dosłownie. Czarna dziura - ze świstem wypuściłam powietrze z płuc. Przypomniało mi się, że ciągle powtarzał te bzdety o tym, że "milczenie jest złotem", a ja od dłuższego czasu bynajmniej nie milczałam. - Za dużo mówię, przepraszam. 
Kąciki jego ust wyraźnie drgnęły. Nawijałam jak katarynka, nie ma się co oszukiwać. Te nasze pseudokonwersacje podnosiły poziom mojej frustracji na nowe wyżyny. Ja mówiłam, on słuchał. Czasem tylko wtrącił te swoje trzy grosze. I jak tu nie zwariować? 
- Jeśli cię to pocieszy, to twoje słowa miały nawet sens - przemówił w końcu, a na sam dźwięk jego głosu aż cała zadrżałam, choć może była to wina tej okropnej pogody.
Wow, teraz byłam już prawie pewna, że powiedziałam mu coś, czego aktualnie powinnam żałować. 

środa, 5 września 2012

Rozdział 20. Drastycznie


Prawda jest dziwniejsza od fikcji,
a to dlatego, że fikcja musi być
prawdopodobna. Prawda – nie.
                               Mark Twain


           
            Mówią, że „prawda cię wyzwoli”. To chyba nawet niedokładny cytat z Biblii. Jakoś niespecjalnie przekonywały mnie te słowa. Dziś nadszedł ten dzień, kiedy ze zniecierpliwieniem wypatrywałam listonosza, a gdy już się zjawił, powitałam go ciepło, być może nawet zbyt ciepło jak na kogoś, kogo widziałam po raz pierwszy w życiu i z nieukrywanym entuzjazmem odebrałam mu moją pocztę. Teoretycznie adresatem wszystkich listów, a były to w większości rachunki, była moja mama, ale była tam też koperta podobna do tej, którą dostałam jakiś czas temu, więc pozwoliłam sobie na ukrycie jej w kieszeni bluzy.
            List gratulacyjny dla rodziców. To śmieszne.
            Mamy zaszczyt powiadomić, iż pańska córka, Rachel Collins, ukończyła kurs bla bla bla z wyróżnieniem bla bla bla i zakwalifikowała się na listę potencjalnych studentów naszej uczelni na kierunku malarstwa bla bla bla co oznacza, że ma szansę podjąć roczne stypendium bla bla bla.
            Czy te słowa mają sprawić, bym to ja obrosła w piórka, czy może moja mama, która powinna teraz pękać z dumy? Przecież ma takie uzdolnione dziecko.
            No właśnie. Powinna pękać z dumy i pewnie by tak było, gdybym właśnie nie podpalała wyżej wymienionej kartki, zawierającej ekspertyzę moich dokonań i zalet. Tak bardzo mnie nie znali!
            Prawda, prawda, prawda. Kolejne wyświechtane słowo. Jeżeli mam już mówić tę cholerną prawdę, to powinnam chyba wyjaśnić dlaczego właśnie deptałam spopielony do reszty dokument. Otóż nie tylko nie widziałam siebie w roli jednej z wielu Paryżanek, ale również nie chciałam żyć umierającym marzeniem mojego ojca. To on chciał spełniać się w ten sposób, nie ja. Nigdy nie przyznałabym tego przed mamą, bo wiem, że to by ją zraniło. Ja byłam tą osobą, która tylko odziedziczyła jakąś marną namiastkę jego talentu i która miała zamiar do końca swojej marnej egzystencji tworzyć w tajemnicy przed całym światem.
            Długo szukałam źródła mojej frustracji, aż wreszcie coś do mnie dotarło. Za dużo myślałam. Rozważałam, zastanawiałam się, snułam refleksje. Postanowiłam przestać. No, może niezupełnie, ale przynajmniej ograniczyć myślenie o pewnych sprawach do absolutnego minimum. Szło mi całkiem nieźle. Obsesyjnie za to nadużywałam stwierdzenia „wszystko mi jedno” i „nieważne”. Robiłam postępy.
            Rano w drodze do szkoły spotkałam Matty’ego i o dziwo zachowywałam się w miarę przyzwoicie. Kupowałam moje ukochane latte macchiato w kawiarni za rogiem, kiedy zauważyłam go po drugiej stronie ulicy. Zapłaciłam za kawę i przyspieszyłam nieco kroku, by „przypadkiem” na niego wpaść.
            - Mały problem z kofeiną, co?
            - Problem pojawia się dopiero, kiedy jej nie ma. Chciałam zamówić kawę po Irlandzku, ale jakoś zabrakło mi odwagi. Wiedziałeś, że dodają do niej whisky? – spytałam, byle tylko jakoś rozkręcić rozmowę. Potraktował to raczej jako pytanie retoryczne, aczkolwiek uśmiechnął się w ten swój słodki, cwaniakowaty sposób i uniósł brwi w geście zdziwienia. – Nie spytałam nawet, czy spodobał ci się prezent ode mnie. No wiesz, obraz.
            Rachel! Słowotok! Oddychaj!
            - Próbowałem się z tobą skontaktować, ale miałaś widocznie mały problem z zasięgiem.
            Musiałam przetrawić każde jego słowo. Zaraz, zaraz. Co oznacza stwierdzenie „próbowałem się z tobą skontaktować”?
            - Mieszkałam u tej zwariowanej rodziny. Pozwolili mi korzystać z ich telefonu. Raz dziennie. W ich obecności.
            - Tak czy siak dzięki. Obraz jest całkiem niesamowity.
            Miałam na twarzy ten głupkowaty uśmiech, który znaczył mniej więcej tyle, co „nie ma za co”, być może nawet z nawiązką.
            - Już od jakiegoś czasu nie widziałem Liam’a. Co u niego?
            - Nie wiem – wybałuszyłam oczy, jakby zasugerował coś jeszcze bardziej surrealistycznego niż to, że ja i kelner moglibyśby dalej się ze sobą spotykać. – Zerwaliśmy jeszcze zanim wyjechałam.
            Z każdym łykiem wystydzonej już kawy zdawałam sobie sprawę, że muszę poruszyć jeszcze jeden, dosyć niewygodny temat. Przystanęłam, wymuszając na nim dokładnie takie samo zachowanie.
            - Mogę o coś spytać? – zaczęłam niepewnie. – Dlaczego powiedziałeś Liam’owi, że jestem w ciąży?
            - Natalie mnie do tego zmusiła. Uknuła cały ten plan, żeby wydusić z niego prawdę. Zagraliśmy w papier, kamień, nożyce i padło na mnie. Jesteś zła? Bo wiesz, to miał być niewinny żart, nie wiedzieliśmy, że to może…
            - Nie jestem zła – odparłam pewnie, choć normalnie walnęłabym go w twarz. Ale aktualnie była jedna osoba, którą chciałam skrzywdzić jeszcze bardziej.
            Jestem sfrustrowana, wyczerpana, poirytowana, zniesmaczona, zawiedziona. Może troszkę poddenerwowana, ale na względnie ludzkim poziomie. Ale na pewno nie zła; dodałam w myślach.
            Poza tym byłam również dziwnie… Pobudzona. I drżały mi kolana.
            Z Natalie i jej pomysłami jest tak, że każdy kolejny jest coraz bardziej kreatywny. Nie można karać jej za dobre intencje, ale u licha, kto robi takie rzeczy? Doszłam jednak do wniosku, że zajmę się tym później.
            Minęło kilka najnudniejszych dni w moim życiu. Unikałam wszystkich. Za jedyny cel obrałam sobie przesiadywanie na ławce w parku, ale i z tego wkrótce musiałam zrezygnować, bo jak się okazało było to miejsce schadzek miejscowych alkoholików. Nie żeby przeszkadzał mi fetor taniego wina, czy coś. Po prostu coraz gorzej znosili mój sprzeciw, gdy po raz któryś z kolei pytali, czy mam ochotę się poczęstować. Cóż, nie wiem nawet czy chodziło im o alkohol.
            Wróciłam do domu po szkole dużo wcześniej niż zwykle. Nie zahaczyłam o ulubioną kawiarnię, dom Natalie, czy nawet ten uroczy sklepik, w którym kupowałam mrożony jogurt. Mama czekałą na mnie w salonie. Zadzwonili do niej ludzie z Akademii Sztuk Pięknych. Niby zrozumiała, że to nie dla mnie i że nie chcę wyjeżdżać, ale jednak mnie uziemiła i to nie dlatego, że tak zależało jej na tym moim podążaniu za marzeniami, ale dlatego, że ją okłamałam. I spaliłam jedyny dowód, który świadczył o tym, że nie mówiłam prawdy. Nie byłam nawet na tyle wściekła, by w jakikolwiek sposób mnie to dotknęło, trzasnęłam jednak drzwiami, by ją usatysfakcjonować. Dla sprostowania - moja rodzicielka nie jest despotą i nie czerpie radości z unieszczęśliwiania mnie. Po prostu uznałam, że jeśli zauważy, że jestem neutralna niczym Szwajcaria wobec jej postanowienia, to wpadnie na jeszcze gorszy pomysł i na przykład zabierze moją komórkę, co w przeszłości miało już miejsce.
            - Weź się za naukę, Rachel – krzyknęła, gdy byłam już na schodach.
            - To może lepiej namaluję jakiś obraz? – zaśmiałam się ironicznie. Czy to, że do tej pory mama wolała, bym zajęła się swoim talentem niż jakąś tam szkołą czyniło z nas nietypową rodzinę? Może troszeczkę. Na pewno nie tak bardzo nietypową, jak ta francuska parodia, która serwowała mi na obiad ślimaki.
            Korzystając z przywileju posiadania telefonu, postanowiłam zadzwonić do pewnej osoby, której byłam winna wyjaśnienia. Nie odbierał. Zrozumiałam aluzję.
            - Hej – zaczęłam spokojnie, trzymając emocje na wodzy. – W pewnym sensie rozumiem, dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać, ale jakiś czas temu obiecałam, że kiedyś nadejdzie ten moment, kiedy wreszcie doczekasz się wyjaśnień i właśnie nadażyła się taka sposobność, więc… Przepraszam, że cię zwodziłam. Nie wiedziałam co czuję. Nadal nie wiem. Kiedy mnie pocałowałeś, uświadomiłam sobie, że nie chcę wchodzić drugi raz do tej samej rzeki. Wiesz co mówią. Za pierwszym razem to błąd, każda kolejna próba to już świadomy wybór. Przepraszam, Liam… - urwałam, bo ktoś zapukał do drzwi mojego pokoju. Zakończyłam połączenie. – Nie jestem głodna.
            - A spragniona? – zapytał Peter, zdejmując kurtkę.
            - Boże, co ty robisz? – krzyknęłam rozpaczliwie, bo albo mi się wydawało, albo zamierzał zrobić striptiz.
            - Porywam cię.
            - Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale mam szlaban.
            - Rozmawiałem z twoją mamą. Zgodziła się, żebyś przyszła na naszą próbę. Powiedziałem, że okazjonalnie grywasz u nas na flecie.
            Parsknęłam śmiechem.
            - Dlaczego miałabym pójść na waszą próbę?
            - Nie idziemy na próbę, tylko na… - Zobaczysz – podał mi mój sweterek i poniekąd zmusił do tego, bym z nim poszła. Przytrzymywał mi ramiona i szedł za mną w ślimaczym tempie do czasu, gdy upewnił się, że na pewno mu się nie wyrwę. Zrozumiałam, że jedziemy do domu pewnej nieznośnej blondynki znacznie później niż by wypadało. W środku byli tylko najbliżsi znajomi. Owszem, uznałam, że to dosyć podejrzane. To „coś” przypominało przyjęcie ze skromną liczbą gości.
            - Właściwie, to co świętujemy, Peter?
            - Twój sukces.
            Przełknęłam głośno ślinę. Trudno powiedzieć, dlaczego wtedy nie zemdlałam. To byłoby najlepsze, a już na pewno najłatwiejsze wyjście z sytuacji.
            - Czy to jest… Impreza pożegnalna? Dla mnie?
            - Wolałbym użyć stwierdzenia „gratulacyjna”, ale poniekąd również…
            Autentycznie zakręciło mi się w głowie. Czy rzeczywiście jedno maleńkie niedomówienie może osiągnąć taki wymiar?
            Widziałam jakiś tort. I mój ukochany burbon. Dużo burbonu. I Matty’ego. Tak bardzo się starali. Aż chciałoby się rzec „Natalie się starała”. Musiała wiedzieć o mojej pogawędce z Hale’m. Mniejsza z tym. Zrobili to dla mnie. Takie małe „ostatnie pożegnanie”. I rzeczywiście, dzięki mojemu nastrojowi zapanowała dosyć grobowa atmosfera. Przez moment dokładnie studiowałam wszystkie możliwości. Mogłam rozegrać to na milion sposobów, ale ostatecznie na piedestale stanęły dwa – przyznać się, albo dobrze się bawić i odłożyć spowiedź na później.
            - Zrezygnowałam z tego stypendium – oświadczyłam, łamiącym się głosem. Kilkanaście par oczu wpatrywało się we mnie ze szczerym zdumieniem. Zaczęłam się niepewnie wycofywać, by w końcu po subtelnym zderzeniu pleców z drzwiami wyjść na zewnątrz i znacznie przyspieszyć kroku.
            Prawda cię wyzwoli! Akurat.
            Znacie to uczucie, kiedy jedyną rzeczą, na jaką macie ochotę jest podkulenie kolan i bezczynne wgapianie się w sufit? Doświadczałam tego często, być może nawet zbyt często. Przykleiłam tam nawet kilka plakatów, by nie wyjść na obłąkaną.
            Ktoś subtelnie odchylił drzwi mojej sypialni.
            - Jak daleko na skali szaleństwa się właśnie znajdujesz? – rzucił nieśmiało Pete, jeszcze zanim wychylił głowę zza drewnianej powierzchni.
            - Cóż, jeśli cię to pocieszy, to jestem zbyt zmęczona, by cię teraz zabić.
            - Przepraszam, nie powinienem przekazywać dalej „dobrej nowiny” bez uzgodnienia tego z tobą.
            - Właśnie. Nie powinieneś.
            Poklepałam poduszkę koło mnie, sugestywnie dając mu do zrozumienia, że chcę, żeby koło mnie usiadł. Bezczelnie nadużywając gościnności, zdjął buty i położył się na tej stronie łóżka, która należała do Paul’a. Paul to mój miś, którego dostałam od Natalie na bodajże dwunaste urodziny. Również zmieniłam pozycję na poziomą, nie odrywając wzroku od wyżej wymienionego sufitu. Wkrótce jednak ta cała przereklamowana cisza zaczęła mnie przytłaczać, więc zagaiłam:
            - Podobno nawet najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa. Zgadzasz się z tym?
            - Chyba tak.
            - Powiedziałam komuś, że go nie kocham.
            - Kłamałaś?
            - Nie! – zaprotestowałam ostro, ale po chwili dodałam: - Nie wiem. Nigdy nie byłam zakochana.
            - Chodzi o Liam’a, tak?
            - Oczywiście – … że nie, dodałam w myślach, ale na głos powiedziałam tylko: - Oczywiście, że chodzi o niego. O kogo innego mogłoby chodzić?
            - To skończony dupek. Stać cię na więcej.
            - Zabawne. Podobnych słów użyłam, by wypersfadować ci z głowy związek ze Spencer. Wiesz co? Lepiej się już dziś nie odzywaj.
            O dziwo mnie posłuchał. Obróciłam się tyłem do niego.


____________________________________


Wiem, że miał być dużo wcześniej, ale całkowicie przytłoczyły mnie obowiązki.

Tak naprawdę ten rozdział jest wstępem do kolejnego. Mam pewien diaboliczny plan, ale jeszcze nie jestem pewna, czy coś z tego wyjdzie. Zobaczymy. 

sobota, 1 września 2012

Rozdział 19. Białe kłamstewka

- Nie kocham cię - oznajmiła, jakby było to najłatwiejszą rzeczą, jaką przyszło jej w życiu zrobić. I znowu zapanowała ta niezręczna cisza, która doprowadzała mnie do szaleństwa.
- Dobrze wiedzieć.
- To wszystko co masz do powiedzenia? O mój Boże – przewróciła teatralnie oczami. Zaczęła spacerować tam i z powrotem. – Czy ty w ogóle przeczytałeś ten list?
- Jaki list?
Wyglądała na przerażoną. Przygryzła dolną wargę jak zwykła to robić, gdy była poddenerwowana. Na jej twarzy pojawił się wyraźny rumieniec.
- Mój dom wyglądał wtedy jak pobojowisko. Trudno było znaleźć cokolwiek w tym bałaganie. Musiał się gdzieś zawieruszyć – wyjaśniłem, ale bynajmniej jej to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie. Zacisnęła dłonie w pięści, a jej gestykulacja dodatkowo przybrała jeszcze na sile. - Dlaczego po prostu nie powiesz mi co w nim było?
- Napisanie tych rzeczy nie było łatwe, a ty prosisz, bym powiedziała ci o tym wszystkim wprost? – zawahała się, - Jasne, czemu nie… Wszystko sprowadza się do krótkiego stwierdzenia. Zależy mi na tobie, bo jesteś moim przyjacielem. Bałam się, że jeśli poddasz moją wypowiedź głębszej interpretacji, to pomyślisz, że kierowało mną głębsze uczucie.
- Wiesz, ja również mam ci coś do powiedzenia. Przesadziłem. Akcja z Venturą była mniej więcej na poziomie podstawówki, a ja zareagowałem co najmniej tak, jakbyś dopuściła się jakiejś zbrodni.
- Właśnie – ucięła, nieco speszona. Chyba jednak przedobrzyłem trochę z komplementowaniem jej. Wyciągała przecież rękę na zgodę.
- Spotkałem tę dziewczynę w szpitalu. Emily nalegała, żebym przebadał się po tym jak twój brat rzucił się na mnie z pięściami. Rozpoznałem ją. Podszedłem do niej i rzuciłem coś w stylu: „hej, Kate, co słychać”. To był chyba ten moment kiedy zacząłem coś podejrzewać. Potem, kiedy zawołała jakiegoś lekarza, by się z nim skonsultować, bo podejrzewała, że mam wstrząśnienie mózgu i najwyraźniej nie kontaktuję, zrozumiałem, że moje obawy są słuszne. Wspomniałem o tym, że podczas badania dosłownie wymachiwała mi przed oczami plakietką ze swoim nazwiskiem, powtarzając, że jestem w szpitalu, bo doszło do „małego incydentu z moim udziałem”?
Zaśmiała się, ukrywając twarz w dłoniach, po czym wyszeptała, wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem:
- Przepraszam, że cię na to naraziłam.
- Lubiłem Kate. Była zabawna. Może trochę zbyt wścibska, ale na pewno zabawna.
- A więc wszystko między nami w porządku?
- Przynajmniej dopóki trzymasz się z dala od internetu.
            Powiedzieliśmy sobie krótkie „do zobaczenia”. Czekałem aż zniknie za zakrętem i dopiero wtedy cicho zakląłem, odpalając kolejnego papierosa. Nie byłem pewien co do tego, czy dobrze to rozegrałem. Gdybym powiedział jej prawdę, wszystko by się pokomplikowało. Postanowiłem, że to ona zadecyduje o wszystkim. Nie musiała kłamać. Jej wypowiedź odbiegała nieco od tego, co było w liście. Zrobiła to chyba po to, by ratować naszą przyjaźń. Musiałem zrobić to samo. Udawać, że o niczym nie wiem. Ona zresztą robiła dokładnie to samo.

***

            Całą drogę do domu zaklinałam w duchu moją wątpliwą inteligencję. Kilka razy zdarzyło mi się nawet wypowiedzieć słowo na „k” na głos. Sporadycznie rzuciłam też jakąś wiązanką. Na przykład wtedy, gdy kopnęłam przypadkowy śmietnik i jego zawartość częściowo wylądowała na moich butach.
            „Nie kocham cię”. Świetny sposób na odbudowanie relacji, Rachel.
            Jeżeli dożyję czterdziestki, to napiszę coś w rodzaju poradnika dla niepełnosprawnych uczuciowo. Będę moją własną grupą testową.
            Nie będę się nad sobą użalać. Nie mogę się nad sobą użalać. Powtarzałam te słowa niczym mantrę już od dobrych kilku lat. Nie pomogło mi to w żaden sposób.
            - Możemy porozmawiać? – zapytała moja rodzicielka, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania. Ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę była rozmowa z nią. Ignorując intuicję, która kazała mi uciekać, siadłam na kanapie i sięgnęłam po czekoladowe ciastko. Mama podała mi zieloną herbatę jeszcze zanim zdążyłam o nią poprosić. Coś mi tu brzydko pachniało. Nie należała do kobiet, które całe swoje życie spędzają w kuchni. Nie należała również do kobiet, które pieką czekoladowe ciastka dla przyjemności. W powietrzu wisiała nieunikniona konwersacja. – Do tej pory nie miałyśmy okazji, żeby porozmawiać o twoim wyjeździe do Francji, Rachel.
            - Nie mamy o czym rozmawiać.
            - Nie chcę, żebyś czuła się źle tylko dlatego, że tym razem się nie udało. Będzie milion innych okazji.
            - Nic mi nie jest, naprawdę – powiedziałam tak przekonywującym tonem, że po prostu musiała mi uwierzyć. Było w porządku. Poza tym, że czułam się jak ten zmiażdżony robak.
            Dusiłam w sobie to wszystko od tak dawna. Stałam się tykającą bombą, która mogła wybuchnąć lada moment. Wystarczył jeden bodziec, jedno słowo, by doszło do finalnej eksplozji. Słowo to padło zresztą jeszcze tego samego dnia, gdy Peter podwoził mnie do domu. Trzymajmy się jednak zasad chronologii.
            Godzina dwudziesta trzydzieści dziewięć. Rodzicielka wreszcie usnęła. Przykryłam ją kocem i na palcach wymknęłam się z domu. To zabawne, bo robiłam to od dziecka. No, może w mniej odważnej wersji. Po prostu zawsze gdy tuliła mnie do snu, to ona zasypiała pierwsza, a ja najzwyczajniej w świecie opuszczałam pokój i bawiłam się w najlepsze aż do późnych godzin. Z perspektywy czasu nie wiem jak długo wtedy „balowałam”, ale biorąc pod uwagę fakt, że dwudziesta pierwsza brzmiała wtedy dosyć odważnie, wątpię, żebym była aż tak szaloną buntowniczką, jak mi się wtedy wydawało.  
            Ja, Rachel Collins miałam na sobie spódniczkę i zakolanówki. Pierwszy raz odkąd skończyłam podstawówkę. Zabawne, że ta „podstawówka” cały czas chodziła mi w głowie. Natalie stworzyła ze mnie potwora. Nie dość, że na urodziny Matty’ego włożyłam sukienkę, to jeszcze teraz paradowałam po mieście w tej nadwyraz słodkiej, asymetrycznej, czarnej spódniczce, uszytej z delikatnej, bardzo delikatnej tkaniny. Sięgała mi nieco powyżej kolan. Nie bez powodu tak dokładnie ją opisałam. Oj, nie bez powodu.
            Kiedy weszłam do mojej ulubionej knajpki, przeżyłam szok. Myślałam, że zastanę tam tylko Natalie. Nie na to się pisałam. Zawróciłabym, gdyby nie zauważyła mnie ukochana przyjaciółka. I nie zaczęła wrzeszczeć czegoś na kształt: „Rachel, tutaj!”. Nie miałam wyjścia. Usiadłam pomiędzy Spencer i Emily. A byli tam wszyscy. WSZYSCY.
            Wyłożyłam się na stoliku. I to dosłownie. Oczywiście położyłam na nim tylko głowę, dodatkowo obejmując ją rękoma.
            - Co się z tobą dzieje? – spytał Matty, podsuwając mi plastikowy kubeczek z kawą pod sam nos. 
            Dogorywam, idioto. Próbuję pozbierać moje chaotyczne myśli, ale nie jest to takie proste, zważywszy na fakt, że nie jestem zbyt dobrze zorganizowaną osobą. Brak w nich składu. Nie wiem od czego zacząć, by znów się w tym wszystkim nie pogubić. Teorytycznie jest lepiej. Rany się zabliźniają i tak dalej. Praktycznie moje życie wygląda mniej więcej jak twój dom po ostatniej imprezie. Z tym, że ja nie nadążam ze sprzątaniem.
            - Zamyśliłam się – sięgnęłam po kawę, którą dla mnie przyniósł. Poparzyłam język. Głupia, zachłanna, niecierpliwa Rachel. To chyba właśnie wtedy coś sobie uświadomiłam.
            Byłam najbardziej niecierpliwą osobą jaką znałam.
Pewne rzeczy potrzebują czasu. Tymczasem ja robiłam wszystko za szybko, oczekując przy tym równie natychmiastowego odzewu ze strony wszechświata. Za szybko chciałam wyznać Matt’owi, że go kocham, chociaż nie byłam pewna swoich uczuć. Myślałam, że to wszystko załatwi. Trochę przekombinowałam z tym planem. Za szybko również podejmowałam decyzje, które mogły znacząco wpłynąć na moją przyszłość. No i kto normalny pije kawę o tej porze, Matty? Fakt, chyba wspomniałam, że mam na nią ochotę, no ale… Za dużo kofeiny w mojej krwi sprawia, że jestem jeszcze bardziej nadpobudliwa emocjonalnie.
            - Lepiej już pójdę – oświadczyłam, zbierając się do wyjścia.
            - Podwiozę cię – wtrącił Peter i nim zdołałam zaprotestować, wyprzedził mnie tylko po to, by przytrzymać mi drzwi.
            Wsiadając do jego samochodu czułam się trochę jak jedna z tych typowych nastolatek z filmów dla młodzieży. Z tym, że ja nie byłam taka zabawna, ładna i nie ubierałam się jak połączenie lalki Barbie i Dolly Parton.
            - Powiesz mi o co chodzi? Matty…
            I oto padło słowo, albo raczej imię-klucz.
            - Dlaczego wszyscy myślą, że coś jest nie tak? Jest idealnie. Jak zawsze! Nadal moim jedynym hobby jest sprawianie ludziom zawodu! – wrzasnęłam rozpaczliwie, spoglądając na niego z nieukrywanym poirytowaniem. Moje oczy wypełniły się łzami, choć nigdy nie należałam do osób, które uzewnętrzniają się w ten sposób. W moim mniemaniu graniczyło to trochę z utratą godności, dlatego niemalże od razu odwróciłam się w drugą stronę, przypatrując się mijanym budynkom. Nim się spostrzegłam, Pete zaparkował tuż obok skrzynki pocztowej, na której widniał napis „Collins”. Musiałam wziąć się w garść.
            - Chodzi o to stypendium? Przykro mi, że nie poznali się na twoim talencie.
            - A kto powiedział, że go nie zdobyłam? – uśmiechnęłam się ironicznie, przecierając wilgotne policzki wierzchem dłoni.
Znacie taką dosyć typową scenę z komedii romantycznych, w której główna bohaterka wychodząc z samochodu przytrzaskuje sobie kieckę? Nie oglądam tak ambitnych produkcji zbyt często, ale jestem prawie pewna, że to dosyć oklepany motyw. Otóż właśnie odstawiłam coś w tym stylu. Nie bez powodu wcześniej podkreśliłam, że tkanina, z której uszyta była spódniczka była bardzo delikatna. Oczywiście nie mogłam najzwyczajniej otworzyć drzwi i sobie pójść. Zamiast tego szarpnęłam z całych sił i kreacja rozleciała się na dwie, skromne części. Stałam tak przez chwilę w samych koronkowych bokserkach zanim zorientowałam się, że Pete mógłby przecież coś zobaczyć. Zasłoniłam strategiczne miejsca skrawkiem materiału i z powrotem usiadłam na miejscu pasażera.
            - Dawaj mi swoje spodnie.
            - Masz jakieś kilka kroków do swojego domu.
            - Wiesz, co wtedy pomyśli sobie o mnie kobieta, która sprowadziła mnie na ten okrutny świat? Poza tym nie zaryzykuję. Patrzyłbyś na mój tyłek.
            - Zamknąłbym oczy.
            - Peter!
            - No dobra już, dobra. Od kiedy to jesteś taka bezpruderyjna? – wybełkotał, rozpinając rozporek. Walnęłam go w ramię.
            - Ja bezpruderyjna? To ty kazałeś mi wrócić do domu w samej bieliźnie.
            - Och, daj spokój. Masz przecież bluzkę.
            Podał mi swoje ciemne dżinsy. Wsunęłam je, przytrzymując jego twarz tak, by patrzył w innym kierunku. Zazwyczaj miałam problem z tym, by założyć spodnie przy pomocy obu rąk, a tym razem voilà! Zrobiłam to jedną ręką. Pewnie dlatego, że nieco w nich tonęłam. Tak czy inaczej powinni pomyśleć o czymś podobnym jako o nowej dyscyplinie olimpijskiej.
            Nie mogłam się powstrzymać. Zerknęłam.
            - Czy to kaczuszki? – zapytałam nieśmiało, powstrzymując się przed wybuchem histerycznego śmiechu. Wyglądał tak uroczo w tych bokserkach!
            - I kto teraz zachowuje się nieprzyzwoicie?
            - Do jutra, Peter – poklepałam go po wyeksponowanym jak nigdy udzie i ostatecznie opuściłam jego samochód, przytrzymując spodnie w pasie. Musiałam wyglądać przekomicznie. Lepsze to niż wizerunek ladacznicy.
            Swoją drogą w całym tym zamieszaniu zapomniałam o jeszcze jednej, cholernie intrygującej sprawie. O mojej domniemanej ciąży. Już ja się tym zajmę. Pokażę Matty’emu, kto w tej przyjaźni nosi spodnie i nie ma to nic wspólnego z faktem, że aktualnie mam na sobie męskie dżinsy. 


______________________________________


Napisany wczoraj pod wpływem totalnej emocjonalnej zagłady. Przepraszam za wszystko.