wtorek, 28 sierpnia 2012

Rozdział 18. Improwizacja


Tych trzydzieści-kilka dni mnie postarzało. No, może nie tak dosłownie. W pewnym sensie czułam się dojrzalsza. Zyskałam nawet jakiś tam żałosny ułamek pewności siebie. Robiłam wyraźne postępy. Nawet nie myslałam o Matty’m tak dużo, jak mogłoby się wydawać. Skupiłam się na sztuce. I na sobie.
Kiedy na lotnisku zamiast mamy, za którą tak potwornie tęskniłam, ujrzałam Peter’a, poczułam jak ogarnia mnie nie tyle smutek, co rozczarowanie. Ale potem uświadomiłam sobie, że to przecież mój Pete; bezwładnie upuściłam bagaż, który z hukiem wylądował na ziemi i rzuciłam się mu na szyję. Objął mnie na wysokości talii i poczułam jak moje nogi odrywają się od podłoża.
- A gdzie druga połowa Rachel? – zaśmiał się, „odkładając” mnie na miejsce tak jak odkłada się niepotrzebny produkt z powrotem na sklepową półkę.
- W jednym zdaniu potrafisz mnie obrazić i skomplementować. Jednocześnie – wyrecytowałam naburmuszona, sięgając po torby. Oczywiście (nie żebym się tego spodziewała) ubiegł mnie w tym i sam postanowił tachać moje walizki. Chyba nie przypuszczał, że będą aż tak ciężkie. – Poczekaj – odpięłam zamek błyskawiczny jednej z toreb i zaczęłam przewracać wszystkie moje fatałaszki w poszukiwaniu jednego drobiazgu. – Gdzieś tu musi być – szepnęłam sama do siebie, wciąż przekładając ciuchy z jednej strony na drugą. – Jest! 
Podałam mu skromne, białe pudełeczko. Uniósł brwi w geście autentycznego zdziwienia. Czy wszyscy naprawdę myślą, że jestem na tyle skąpa, by nie przywieźć ze sobą żadnych prezentów tudzież pamiątek? Przygryzłam dolną wargę, oczekując jakiegoś odzewu.
- Nie znam się na pałeczkach – wyjaśniłam. W momencie wypowiadania ostatniego wyrazu, który zresztą znacząco został przeze mnie zaakcentowany, parsknęłam śmiechem. – Na tych widnieją rysunki malutkich wieżyczek Eiffla. Przynajmniej mogą się do czegoś przydać.
- Jesteś najlepsza.
- Wiem.
- Opowiadaj. Jak wyjazd? Co takiego robiliście na tych warsztatach?
- Kazali nam się rozebrać. Byliśmy w samej bieliźnie. Malowaliśmy na własnych ciałach – odparłam, ale widząc, że otworzył usta (i to dosłownie) i spojrzał na mnie tak, jak przypuszczalnie mógł patrzeć na kogoś, kto zrobił coś nieetycznego, aczkolwiek takiego, w czym ewidentnie sam chciałby wziąć udział, sprostowałam – Żartuję.
Dziwnie było oglądać ponownie te same ulice. Wszystko wyglądało tak, jak to sobie zapamiętałam. No, może poza Peter’em. Do tej pory byłam pewna, że ma brązowe włosy, dlatego śmiało nazywałam go brunetem (choć nie mam pewności, czy ta nazwa nie odnosi się przypadkiem do posiadaczy czarnych pukli), a dopiero teraz zauważyłam, że kolor jego grzywy oscylował gdzieś pomiędzy ciemnym blondem, a względnie jasnym brązem. No i nasz drogi Pete posiadał aż trzy znaczące w naszym świecie walory. Dołeczki. O, nie. Nie tylko w policzkach. W brodzie również. To dawało mu nade mną przewagę 3:1, jakby się uprzeć to 3:2. Wyraźniejszy dołeczek znajdował się na moim lewym policzku, więc nieco go faworyzowałam.
Wsiedliśmy do samochodu. Zapięłam pasy. Zapanowała niezręczna cisza. Dręczyło mnie tak wiele pytań. Chciałam je zadać, ale jakoś nie mogłam wydusić z siebie słowa. Winiłam za to zmęczenie po długiej podróży.
- Twoja mama nie mogła po ciebie przyjechać. Nie chciała cię martwić, ale uważa, że od czasu wypadku minęło stanowczo za mało czasu. – przemówił w końcu, przerywając kilkuminutową ciszę. Dziękowałam Bogu za to, że w końcu się odezwał, bo byłam bliska uśnięcia. Chyba nawet na kilkanaście sekund zaliczyłam pierwszy etap snu. Nie chciałam zasypiać. Miałam do opowiedzenia tyle niesamowitych historii ze mną w roli głównej, tyle anegdotek i ciekawostek! Niestety, jak wielokrotnie wspominałam mieszkam w zapyziałej dziurze zwanej dalej wygwizdowem. Nie ma się co łudzić. Nie zajdziesz tam nawet dobrego szpitala, o lotnisku nawet nie wspominając. Dlatego właśnie owe lotnisko z moim domem dzieliło dobrych kilkanaście kilometrów. Dłużąca się nieubłaganie droga sprawiła, że moje powieki stawały się coraz cięższe. – Dobrze się bawiłaś?
- Yhy.
- Matty był zachwycony prezentem od ciebie. Powiesił go sobie nad łóżkiem – tak mniej więcej brzmiały ostatnie słowa, które usłyszałam zanim odpłynęłam na dobre. Nie wiem czy to dokładny cytat, ale wydaje mi się, że oryginalna wypowiedź Peter’a trwała nieco dłużej. Gdzieś tam w podświadomości zapewniałam samą siebie, że wypytam go o to później. Zamknęłam oczy i znowu byłam we Francji. Właściwie to zatrzymałam się tam w mieście, którego nazwy nie potrafiłabym nawet powtórzyć, ale do Paryża miałam stamtąd stosunkowo niedaleko, więc mogłam wykreślić jedną pozycję z mojej listy rzeczy do zrobienia. Byłam, widziałam, pokochałam.
Śniło mi się, że spaceruję tamtejszymi alejkami. Ktoś chyba mnie śledził. Ten ktoś to ewidentnie kobieta. Stukot jej obcasów stawał się coraz bardziej dotkliwy. Leniwie otworzyłam oczy. Okazało się, że za źródłem hałasu stała moja mama, która zapukała w szybę samochodu, by mnie obudzić. Urażona faktem, że właśnie przerwała moją słodką fantazję o przedłużonym pobycie w moim osobistym raju, na powrót zamknęłam powieki i wróciłam do krainy Morfeusza.
Usłyszałam jak drzwi pojazdu się otwierają. Później Peter otworzył bagażnik. Chyba nie chciał mnie tam upchnąć? Balansowałam gdzieś na granicy jawy i snu. Słyszałam wszystko. Nie miałam tylko najmniejszej ochoty, by w jakikolwiek sposób zareagować. Ktoś gładził mój policzek. To musiała być mama. Nie mógł się przecież rozdwoić.
Mój spowolniony umysł wkrótce zrozumiał, co się wokół mnie działo. Pete zajął się bagażem, a później wrócił, wziął mnie na ręce i zaniósł do mojej sypialni. Mama dosłownie rozpływała się nad jego wspaniałomyślnością. Jaki to on pomocny i uroczy. Chyba nawet przez chwilę sobie ze mnie żartowali. Że niby ze mnie taki śpioch i w ogóle. Też mi coś.


***

Zaskakująco dobrze było obudzić się w swoim łóżku po takiej rozłące. Istnieje kilka teorii tudzież przysłów na ten temat, a wszystko sprowadza się do jednej dłuższej sentencji: w domu jest najlepiej, bo trawa wydaje się bardziej zielona tam gdzie nas nie ma. Być może nieco zmodyfikowałam popularne słowa, ale nie uważam, by graniczyło to z ich nadinterpretacją. Całe życie fantazjowałam o tym, by wreszcie wyrwać się z tego miejsca, usamodzielnić się i wreszcie móc swobodnie tworzyć. Zasmakowałam takiego życia i bynajmniej nie było ono takie, jak to sobie wymarzyłam. Była to raczej mała namiastka dorosłości, bo zamieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Nie spadły więc na mnie najważniejsze obowiązki, będące nieodłączną częścią egzystowania w pojedynkę. Tak czy inaczej nie podobało mi się to. Samodzielność to takie wyświechtane słowo. Podobnie jak przyszłość.
Cudownie było wziąć długą, relaksującą kąpiel z dodatkiem lawendowego olejku bez obaw, że dwunastoletni chłopiec po raz setny „przypadkowo” wparuje do łazienki, bo „zapomniał swoich rzeczy”. Tak, incydenty tego typu miały tam miejsce. I nie, nie było zamka w drzwiach. Niejaki Dominique tuż przed moim wyjazdem stwierdził nawet, że jego serce należy do mnie. Uznałam, że jeśli będę bardzo zrozpaczona, a nasz czysto hipotetyczny związek stanie się jakby mniej nielegalny, to do niego zadzwonię. Ups, chyba nie mam jego numeru telefonu. Zostanę starą panną.
Kiedy byłam już pachnąca, wysuszona i ubrana, zeszłam do salonu. Zmarszczyłam brwi na widok Petera, który zajmował fotel naprzeciwko mojej mamy. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy pojęłam, że oto moja droga rodzicielka dzieliła się z nim moją prywatnością. Oglądali rodzinne albumy.
- Zrobię ci herbatę – oświadczyła nieco speszona i po chwili ewakuowała się do kuchni. Wiedziała jak tego nie lubiłam. Za każdym razem wykradałam część fotografii i je paliłam. Dosłownie. Jakoś nie przekonywały mnie argumenty, że to małe dziewczę o pucołowatych policzkach to ja z przeszłości. Nie lubiłam siebie takiej.
Peter podał mi jedno ze zdjęć. Otworzyłam usta, by powiedzieć co o tym wszystkim myślę, ale kiedy zorientowałam się dlaczego mi je pokazał…
Zarumieniłam się.
- Widziałem cię nago. Jesteśmy kwita – uśmiechnął się tak, jak on tylko potrafi, bo wiedział, że to zadziała. Zawsze działało. Na wszystkich bez wyjątku.
Fakt, zdjęcie pięciomiesięcznego dziecka to prawie to samo, co widok całkiem nagiego mężczyzny, który dopiero co wyszedł spod prysznica.
- Właściwie, to miałam zamiar wyjść i…
- Przyniosłem ci twoją torebkę. Zostawiłaś ją w moim samochodzie.
Oj, poczciwy chłopcze. Gdybyś ty wiedział, co w tej torbie można znaleźć. Bo nie sprawdziłeś tego, prawda? Prawda?!
 - Podwieźć cię gdzieś?
Nie! Boże nie! Wiedziałbyś za dużo. I tak wiesz.
- Nie, jednak wolałabym się przejść.
Odprowadziłam go do drzwi, a później każde rozeszło się w swoim kierunku.
Ostrożnie stawiałam każdy krok, byle tylko odwlec w czasie konfrontację z Matty’m. Po raz pierwszy w życiu postanowiłam, że nie zaprezentuję mu żadnej wyuczonej przemowy, tylko zaimprowizuję. Bo przecież co mogło pójść nie tak?
Zapukałam do drzwi. Odrobinę panikowałam. Chciałam ukryć się w krzakach, ale ewidentnie było już na to za późno, bo Hale pociągnął za klamkę.
Stałam jak ten słup, wpatrując się w niego wystarczająco długo, by mógł uznać to za niepokojący objaw mojej głupoty, ale ja nie widziałam go od tak dawna i musiałam jakoś nadrobić ten stracony czas. Oddychałam głęboko. W pierwszej chwili pomyślał chyba, że mam atak astmy, ale kiedy kontynuowałam tę serię powolnych wdechów i wydechów, uznał pewnie, że najzwyczajniej w świecie się zmęczyłam i próbuję uspokoić oddech.
Nieważne co mówiłam, czy myślałam we Francji. Teraz, stojąc naprzeciwko niego nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Wszystkie te emocje, które uparcie starałam się ukrywać były zapewne widoczne jak na dłoni, albo raczej byłyby, gdyby był z nami bezstronny świadek. Bo oczywiście jedyną osobą, która niczego się nie domyślała był sam zainteresowany.
Znowu ugięły się pode mną kolana, bo mogłabym przysiąc, że kąciki jego ust prawie niewidocznie drgnęły, a to z kolei oznacza, że niemalże się do mnie uśmiechnął. Te jego wielkie oczy i kompletnie zrujnowana fryzura… Nie mogłam się skupić. Był taki słodki, a ja? A ja byłam idiotką. Idiotką, która stercząc naprzeciwko niego nie potrafiła się zdobyć na absolutne minimum szczerości. Do dziś winię za to sposób, w jaki się zachowywał. Wiecznie taki bezpretensjonalny, nieśmiały i uroczy. I oto staliśmy twarzą w twarz. Dwie sieroty, z których żadna nie chciała rozpoczynać tej konwersacji.
Teraz albo nigdy, Rachel. Teraz albo nigdy.
- Nie kocham cię – palnęłam w końcu.
Jesteś geniuszem, Rachel. Subtelna jak pianie koguta o poranku.
Chrzanić improwizację.

______________________________________


Miał być już wczoraj, ale nie zdążyłam go przeczytać, a zawsze czytam te moje wypociny przed publikacją, więc… Grunt, że już jest.

Chciałam powiedzieć tyle rzeczy, wyjaśnić parę spraw… Teraz jednak myślę, że rozdział powinien przemówić. Tak, w ten sposób próbuję usprawiedliwić swoje roztargnienie. 

czwartek, 23 sierpnia 2012

Rozdział 17. Born to run


Odwróciłam się równie niechętnie, co powoli, wymuszając pojawienie się na mojej twarzy „szczerego” uśmiechu. Liam podbiegł do mnie i nim zdążyłam zareagować, namiętnie mnie pocałował. O ile nieodwzajemniony pocałunek można w ogóle nazwać namiętnym. Jakby nie było na krótką chwilę jego rozpalone wargi spoczęły na moich. Odsunęłam się, więc zrezygnowany, jakby w akcie desperacji, musnął mój policzek.
Co oni wszyscy mają z tym całowaniem? Najpierw żadnego chętnego, a jak już się znaleźli, to nagle nie mogę się od nich opędzić.
- Liam, myślałam, że wszystko już sobie wyjaśniliśmy – zaczęłam spokojnie, wciąż czując jego oddech na mojej skórze.
- W tym problem Rachel. Niczego mi nie wyjaśniłaś.
- Jesteś pijany – oświadczyłam ostro, na dobre go od siebie odpychając. Zachwiał się na nogach, ale jak nietrudno odgadnąć, nie odpuścił.
- Powiedz mi prosto w oczy, że go kochasz – złapał mnie za ramiona i lekko mną potrząsnął. Spuściłam wzrok.
Dalej, Rachel. Wyduś to z siebie, powtarzałam w myślach. Dlaczego nie potrafiłam tego przyznać na głos?
- Nie kochasz go, Collins. Gdyby tak było, nawet byś się nie zawahała. Podoba ci się sama idea bycia zakochanym. Jak u licha możesz kochać kogoś, kogo prawie w ogóle nie znasz?
- To nie miejsce i czas na tego typu rozmowy.
Zaśmiał się ironicznie i w tak arogancki sposób, że moje ciało przeszedł zimny dreszcz.
- A więc kiedy według ciebie będzie odpowiednia pora? Zawsze to robisz. Komplikujesz sobie życie, a potem unikasz wszelkich konsekwencji.
Zrozumiałam aluzję. Matty’ego zbyłam używając podobnych słów i tego samego argumentu.
„To nienajlepsza pora na tego typu rozmowy”, powiedziałam wtedy. Mówiąc to miałam cichą nadzieję, że moment finalnej konfrontacji nigdy nie nadejdzie. Liam w jednym mógł mieć rację. Byłam tchórzem.
- Czego ode mnie oczekujesz? Skruchy? Przepraszam, że tak wyszło. Przepraszam za sprawę z listem. Przepraszam za domniemaną ciążę. Natalie naprawdę wtedy przesadziła.
- Natalie? Więc twój kochaś nie wspomniał ci o naszej rozmowie? A, tak. Zapomniałem, że cię unika. To Matt powiedział mi wtedy, że zostanę tatusiem. Początkowo nawet nie chciałem mu uwierzyć, ale zapewniał, że ze wszystkiego się mu zwierzyłaś. Że zrobiłaś test ciążowy. Zresztą to i tak teraz mało istotne. Czyżbyś o niczym nie wiedziała?
Masowałam skronie, jednocześnie starając się uporządkować myśli. Po co Matty miałby to robić? Aż tak bardzo zależało mu na tym, by dowiedzieć się, czy spałam z Liam’em? Fragmenty układanki zdawały się do siebie pasować. Kiedy razem z kelnerem opuściłam wtedy Blue Orchid, ktoś rozprzestrzenił dziwne plotki o tym, że rzekomo z nim spałam. Nawet najbliżsi znajomi myśleli wtedy, że do czegoś między nami doszło. Czy to oznaczało, że Matthew Hale próbował sabotować mój (wtedy jeszcze powiedzmy kiełkujący) związek?
- Porozmawiamy jak otrzeźwiejesz – powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu i ruszyłam powoli przed siebie. Droga dłużyła się jak nigdy wcześniej. Miałam wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim dowlokłam swoje zwłoki pod same drzwi. Minuty ciągną się niemiłosiernie, gdy całe stosy myśli zaprzątają ci głowę.
Wyczucie czasu, zgranie w czasie… Nazwijcie to jak chcecie. Wybór precyzyjnego momentu do działania jest wszystkim. W mgnieniu oka może stać się coś, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
Matty opuścił przyjęcie, żeby ze mną porozmawiać. Przyuważył, że wychodzę, dlatego za mną wybiegł. Traf chciał, że zobaczył mnie i Liam’a w dość jednoznacznej (jak mogłoby się wydawać) sytuacji. Myślał, że do siebie wróciliśmy. Dowiedziałam się o tym znacznie później. Gdybym go wtedy dostrzegła, być może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Ale wracając do Rachel z bardziej dalekiej przeszłości…
Zadziwiająco szybko spakowałam potrzebne mi rzeczy. Nie było ani jednej osoby, która próbowałaby mnie powstrzymać. Żadnego powodu, by zostać.
Podniosłam książkę, którą postanowiłam zabrać ze sobą. Na podłogę z cichym szelestem upadł list do Matt’a. Wiedziałam, że powinnam napisać nowy i wreszcie zdobyć się na odwagę, by mu go wręczyć, dlatego położyłam kartkę na stole, by mogła posłużyć mi jako antywzorzec i zabrałam się za pisanie.
Byłam na niego taka wściekła. Złościł się na mnie, bo rzekomo próbowałam ingerować w jego związek, a sam robił dokładnie to samo. Może z mniejszym rozmachem, ale zawsze.
Niedługo po tym, gdy list był już gotowy, zgięłam kartkę w pół, zgasiłam lampkę nocną i położyłam się spać.

***

Matty,
Żałuję, że nie zdążyłam z Tobą porozmawiać osobiście, ale praktycznie w ostatniej chwili zdecydowałam się na ten wyjazd.
            Wszystko schrzaniłam. Powinnam już dawno Cię przeprosić, ale nie miałam na tyle odwagi, by otwarcie przyznać się do błędu. Zrobiłam to, bo mi na Tobie zależało. Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi, ale od kiedy Emily stanęła między nami… Zaczęliśmy się od siebie oddalać. Po prostu uznałam, że to ona jest temu winna. Wiem, że to marne wytłumaczenie, ale właśnie to mną motywowało.
Mam nadzieję, że chociaż po części mnie zrozumiesz,
Rachel

***

Rano tak bardzo się spieszyłam. Włożyłam list do koperty i zaniosłam go do domu Matty'ego. Otworzył mi jego ojciec, który bez wahania wpuścił mnie do środka. Głupiec! Nie wiedział, że ma do czynienia z główną prześladowczynią jego syna. Hale chrapał w najlepsze, a ja na palcach zakradłam się do jego biurka i zostawiłam na nim tę „niespodziankę”. Muszę to powiedzieć. Z tą zwariowaną, wczorajszą fryzurą i kończynami wywiniętymi we wszystkich możliwych kierunkach wyglądał doprawdy uroczo. Nawet pomimo faktu, że ktoś napisał kilka niecenzuralnych wyrazów na jego ciele, a w pokoju unosił się zapach charakterystyczny dla taniej speluny. Prawdę mówiąc lekko zemdliło mnie od tego smrodu.
Wróciłam do siebie, by sprawdzić, czy o niczym nie zapomniałam.
List, który nadawał się do kosza na śmieci wsunęłam pomiędzy karty powieści; naturalnie tej, którą zamierzałam wziąć ze sobą.
Wszystkie torby czekały już w bagażniku. Chwyciłam więc za książkę i wybiegłam z domu, po czym wsiadłam do samochodu. Mama całą drogę pouczała mnie, żebym często dzwoniła, zachowywała się przyzwoicie i nie daj Boże się nie zmieniała. No, przynajmniej ona jedna tolerowała mnie taką, jaką byłam.
Przewracałam strony „Balthazar’a” Lawrence Durell’a. Postanowiłam jeszcze raz przypomnieć sobie, jaką bywam idiotką i przeczytać wiadomość skierowaną do Matt’a. Zamarłam. Pomyliłam listy. Dałam mu ten pierwszy, w którym mogłam przypadkiem wyznać mu miłość.
„Nie wiem co do niego czuję. Chciałabym, żeby był zawsze blisko. Bliżej niż kiedykolwiek. Żeby zapomniał o wszystkim co zrobiłam, by pokonać dystans, który nas dzielił. Rozpaczliwie pragnęłam, by któregoś dnia odwzajemnił tę zagmatwaną paletę uczuć, którymi go dażyłam. Bo myślę… Wydaje mi się, że go… Zresztą nieważne”.
Czy nie tak brzmiały moje słowa? Naturalnie w kolejnych linijkach wyjaśniłam, że chodziło o niego. Jakby nie wystarczyło mi to, że już i tak dostatecznie się przed nim uzewnętrzniłam.
Zrozumiałam dlaczego ludzie nie piszą już listów w dzisiejszych czasach. Oczekiwanie na odpowiedź jest straszne. No i nie można się wycofać.
- Niech to – mruknęłam. Chciałam zawrócić, najlepiej z piskiem opon (tak dla lepszego efektu), ale jeśli zdążył już przeczytać ten skromny zbiór moich wyznań, to wolałabym nie spotkać go w najbliższym czasie. Francja okazała się być moim wybawieniem.
Próbowałam dodzwonić się do Natalie. Ona już by coś wykombinowała. Nagrałam się nawet na jej pocztę.
- Natalie, w życiu nie potrzebowałam cię bardziej. Proszę, oddzwoń.
Pocałowałam mamę w policzek i po chwili wtopiłam się w tłum pasażerów.
Odprawa.
Cholera jasna, co będzie jak on to przeczyta?
Nie mogłam znaleźć paszportu i biletu.
On nie może tego przeczytać!
Zorientowałam się, że potrzebne dokumenty trzymam w ręku.
To zmieni wszystko. Na gorsze.
Odebrałam kartę pokładową.
Próbowałam uspokoić oddech.
Wszystko działo się tak szybko. Nie wiem jak trafiłam na pokład samolotu. Pamiętam tylko tyle, że byłam wtedy bliska zawału i ledwo kontaktowałam ze światem zewnętrznym.
- Francjo, nadchodzę – szepnęłam tuż po lądowaniu. Niedługo później stawiałam pierwsze kroki w zupełnie obcym miejscu i zdałam sobie sprawę z tego, że popełniłam błąd, kolejny raz chowając głowę w piasek.
Dostrzegłam starszą kobietę, która trzymała sporej wielkości kartkę, na której widniało moje imię i nazwisko. Westchnęłam i z ciężkim sercem do niej podeszłam.
- Ratunku – powiedziałam, praktycznie niesłyszalnym tonem, ale oczywiście nikt nie mógł mi pomóc. Sama, głupia i naiwna. Idealne połączenie. Wspomniałam już, że nie jestem ani trochę samodzielna?
Wysyłałam wibracje za pomocą mojego umysłu. Oczywiście do Matt’a. Czytałam kiedyś o technikach programowania subiektywnego doktora Silvy. Polega to na komunikowaniu się z ludźmi na poziomie świadomości wewnętrznej. Próbowałam mu przekazać, by potargał ten pieprzony list. Tak, zdawałam sobie sprawę z tego, że to niedorzeczne, ale jak to mówią tonący brzytwy się chwyta. A ja tonęłam. W bagnie.


_________________________


Mam dziś tak cudowny humor, że postanowiłam publikować mimo wszystko. Karolla już powinna wiedzieć o co chodzi.

Myślę, że nie muszę podkreślać, że to na górze jest dla Ciebie. Bo wiesz, prawie wszystkie rozdziały tutaj są głównie dla Ciebie i dzięki Tobie.

Nie wiem dlaczego link do tego bloga znalazł się na jakiejś dziwnej stronce (z filmami bodajże) i teraz wchodzi tu mnóstwo przypadkowych gości z Rosji. Mniejsza z tym.

добрый день!

niedziela, 19 sierpnia 2012

Rozdział 16. Tutaj, tam i w każdym innym miejscu

            Nie wiem na co czekałam. Na wielką miłość, która spadnie na mnie prosto z nieba? Nie licząc niespodzianki, którą zesłał mi ostatnio pewien gołąb na rękę, niebiosa nigdy nie obdarzyły mnie niczym szczególnym.
            W sobotni poranek obudziłam się wraz ze wschodem słońca i na palcach powędrowałam do sypialni mamy. Rozsunęłam żaluzje. Cały pokój wypełniło jaskrawe światło o nieco żółtawej barwie.Usiadłam na brzegu jej łóżka i jak zwykłam to robić w dzieciństwie, by ją obudzić, z całych sił szarpnęłam za kołdrę. Z trudem otworzyła oczy, mrużąc je przy tym niemiłosiernie.
            - Co powinnam zrobić? – spytałam, układając usta w podkówkę.
            - Właśnie wstałam. Możesz jaśniej?
            - Mamo! O niczym innym nie mówię odkąd wróciłaś ze szpitala.
            Byłam podła. Dopiero kiedy powiedziałam to na głos, zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo egoistycznie się zachowywałam. Powinna wypocząć, a ja praktycznie od progu zadręczałam ją swoimi problemami.
            - Ach, tak. List. Nie mogę zadecydować za ciebie. Wiesz jakie jest moje zdanie na ten temat. Powinnaś rozwijać swój talent. Przynajmniej dopóki nie koliduje to z nauką.
            I z moim życiem towarzyskim, dodałam w myślach.
            Była tylko jedna osoba, z którą miałam zamiar to przedyskutować, bo wystarczyłoby, by kiwnął palcem, a ja już byłabym na każde jego wezwanie.
            - Rachel! – wrzasnęła Natalie, a ja zerwałam się na równe nogi. Zdziwiła mnie obecność przyjaciółki w moim mieszkaniu, ale nic nie mówiłam, bo dałam jej ciche przyzwolenie na to, by wchodziła bez pukania, a ona wykorzystywała to bez skrupułów. Po ciepłym powitaniu z moją mamą, złapała mnie za rękę i siłą zaciągnęła do mojego pokoju. Nim się spostrzegłam, łóżko wyglądało już jak wystawa sklepu odzieżowego.
            - I jak? – spytała nieśmiało, gładząc jeden ze strojów, leżących na tym stosie ubrań. Wzruszyłam ramionami, więc przyłożyła do moich ramion jakiś skrawek materiału, który później okazał się być sukienką. – Matty będzie zachwycony.
            - Natalie! – zaoponowałam, być może nawet zbyt ostro, ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia.
            - O, nie. Nie wykręcisz się. Nie tym razem. On nie zrobiłby ci czegoś takiego.
            - Właściwie to zrobił. Nie przyszedł na moje urodziny.
            - Nie zachowuj się jak dziecko. Jeśli nie przyjdziesz, to pomyśli, że w ogóle ci na nim nie zależy.
            Westchnęłam głośno, sięgając po jedną z tych kreacji. Podświadomie wybrałam chyba najmniej wyzywający strój, bo zwykłą, małą czarną, sięgającą mi do kolan, która składała się jakby z dwóch warstw. Pierwsza, ta pod spodem, była względnie prosta, miała subtelnie podkreślający dekolt krój i względnie cienkie ramiączka. Druga, wierzchnia warstwa była uszyta z lekkiej, siateczkowatej, nieco prześwitującej tkaniny i miała krótki rękawek.
            - I koniecznie rozpuść włosy – zakomenderowała na odchodne, po czym dodała krótkie: - Do zobaczenia na miejscu. – i wyszła.
            Przysięgam, że następnych kilka godzin spędziłam na snuciu idiotycznych refleksji w pozie typowego myśliciela, podpierając głowę dłonią, z dwoma, charakterystycznie wyciągniętymi palcami, gładzącymi brodę.
            Zanim udałam się do domu Hale’a, musiałam złożyć wizytę jeszcze jednej, istotnej w całej sprawie osobie.
            Kiedy otworzył drzwi, na mojej twarzy malował się głupkowaty uśmiech. Mogłam również przypadkiem próbować wywiercić dziurę w podłożu za pomocą jednej ze szpilek.
            - Możemy pogadać? – wydukałam, nieudolnie próbując przybrać zdecydowaną pozę. Niestety nim przeszłam do sedna, Spencer stanęła obok Peter’a i kiwnęła głową w moim kierunku w ramach niemego „cześć”.
            - Przyszłaś po obraz?
            - Właśnie – przytaknęłam. Zdecydowanie za długo wymachiwałam głową w tym charakterystycznym geście, bo oboje dziwnie na mnie spojrzeli. Pete poszedł po „dzieło”, więc przez moment zostałam sam na sam z wrogiem. Dziwne myśli chodziły mi wtedy po głowie. Ostatecznie jednak powstrzymałam się przed zadaniem pytania, które tak mnie męczyło. To, że do siebie wrócili było niemalże tak oczywiste jak to, że byłam nieudacznikiem.
            Daruję sobie opowieści o tym co działo się później. Za żadne skarby świata nie chciałam się TAM pokazywać tego dnia. Pokonawszy własny upór i głupotę, ostatecznie trafiłam jednak do domu Matty’ego. Jego rodzice byli na tyle wspaniałomyślni, że sami zaproponowali, że usuną się z mieszkania na czas imprezy. Państwo Hale byli ogólnie dosyć specyficzną parą, ale nie czas, by przybliżać ich historię.
            Jakimś cudem dostałam się do pokoju solenizanta. Nie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałam. Oczywiście ściany oklejone były plakatami jego ulubionych zespołów, a w honorowym miejscu koło biurka leżał jego bas, ale w tym wszystkim było jakoś dziwnie mało Matt’a. Położyłam malunek na łóżku. Po krótkim namyśle przeniosłam go jednak w dużo bezpieczniejsze w moim mniemaniu miejsce, bo na komodę. Tam chyba nikt nie ośmieliłby się… Zresztą nieważne. Za dużo myślałam. Za dużo myślałam O TYM. Do prezentu dorzuciłam jeszcze karteczkę: „Przepraszam za wszystko, Rachel” i wróciłam do salonu.
            Dosyć wcześnie postanowiłam się stamtąd ulotnić, jednak widocznie nie było mi to dane, bo gdy kierowałam się do wyjścia, Peter zatarasował mi drogę, jednocześnie chwytając za moje ramiona, jakby w obawie przed tym, że ucieknę. A potem powędrował swoimi dłońmi nieco niżej i splótł swoje palce z moimi.
            - Jak ja cię nienawidzę – mruknęłam. Wymachiwałam rękami w prawo i lewo, by uzyskać trochę dzielącej nas przestrzeni. Nie potrafiłam tańczyć, a on zmuszał mnie do tego już drugi raz w tym miesiącu. Potem odstawiliśmy układ podobny do tego ze słynnej sceny z „Pulp fiction”. – Więc… Czas na moją ocenę. Ty też nadużywasz trudnych słówek. Uwielbiam teksty piosenek, które sam napisałeś. Jesteś jedyną osobą, której nie przeszkadza mój cynizm. Kochasz Lennon’a może nawet bardziej niż ja, a już na pewno bardziej niż Matty. Jesteś równie skromny, co utalentowany i choć czasami mam ochotę skopać ci tyłek, to jesteś moim przyjacielem, dlatego śmiem twierdzić, że Spencer na ciebie nie zasługuje. Jesteś dla niej za dobry.
            - O tym chciałaś pogadać?
            - Wyjeżdżam na jakiś czas. – oznajmiłam spokojnie, choć moje serce próbowało wyrwać się z piersi. – Dostałam się na coś w rodzaju warsztatów artystycznych.
            - Gratuluję. Zawsze wiedziałem, że ze wszystkich osób, które znam to właśnie ty osiągniesz najwięcej.
            - We Francji – przerwałam mu, bo wiedziałam, choć może raczej miałam nadzieję, że tę część informacji przyjmie z mniejszym entuzjazmem.
            - A co ze szkołą?
            - Dokładnie to samo powiedziała moja mama. Zapomniałam wspomnieć, że jesteś też nadopiekuńczy – uśmiechnęłam się, choć moje oczy zaszkliły się łzami. Zdałam sobie sprawę z tego, że cholernie będzie mi go brakowało. Jego i jeszcze kilku innych osób, ale przede wszystkim jego. – Będę chodzić do tamtejszej szkoły. Albo załatwią mi indywidualne lekcje. Nie wiem jeszcze dokładnie jak to będzie wyglądało.
            - A więc jak długo cię nie będzie? – spytał, a jego głos sprawił, że znowu zaczęłam się nad tym wszystkim porządnie zastanawiać. Ale jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b”.
            - Po miesiącu okaże się kto otrzyma szansę na roczne stypendium.
            Wydawało mi się, że na tę krótką chwilę czas się zatrzymał, a głośna muzyka ustała. A potem Peter przycisnął mnie do siebie tak mocno, że ledwo mogłam oddychać, ale bynajmniej mi to nie przeszkadzało. Nie przeszkadzał mi również fakt, że kołysaliśmy się w stanowczo za wolnym tempie, kolidującym z piosenką, która dosłownie wrzynała mi się w mózg i nie pozwalała na uporządkowanie tętniących w mojej głowie myśli.
            - Moja mama uważa, że nie otrzymam drugiej, podobnej szansy. Ma wyrzuty sumienia, bo ojciec przez lata obwiniał ją o to, że nie mógł zrealizować się jako artysta tylko dlatego, że ja się urodziłam. – szeptałam tuż nad jego uchem, ledwo powstrzymując się przed finalnym wybuchem płaczu.
            - Ma rację. Jeśli się nie zdecydujesz, będziesz tego żałować do końca życia.
            - Cieszę się, że tak myślisz. I mnie rozumiesz.
            - Popieram każdy twój wybór. Zawsze.
            - Doceniam to.
            Przypomniał mi się moment, w którym się poznaliśmy. Naturalnie widywaliśmy się dosyć często jako mieszkańcy tej zapyziałej dziury, nawet mieliśmy wspólnych znajomych, ale jakoś tak wyszło, że dopiero od momentu wielkiej katastrofy pod dachem Judy Welles, przeszliśmy na „cześć”. No, może przesadzam. Nie było aż tak źle. Chyba. A może jednak?
Cóż, każdy ma czasem ochotę poudawać kogoś, kim w rzeczywistości nie jest. Kiedy na mnie wtedy spojrzał i to nie jak na każdą inną dziewczynę, ale jak na ewentualną zdobycz, coś we mnie pękło. Obudził się we mnie wątpliwy talent aktorski. Postanowiłam udawać pewną siebie, wyzwoloną kobietę. Po wymianie fali przelotnych uśmiechów i gdy wreszcie złapałam go na tym, że świdruje mnie wzrokiem, postanowiłam do niego podejść. Tak. Ja, Rachel Collins udawałam, że jestem pewna siebie. I wcale nie byłam taka znowuż pijana. No, może odrobinę. Zasłaniałam usta dłonią za każdym razem, kiedy się uśmiechałam, by nie zauważył tych cholernych drutów na moich zębach. Spodobały mu się nawet te tandetne, niebieskie pasemka, które zrobiłam sobie w ramach młodzieńczego buntu. Przynajmniej tak twierdził. Zachowywałam się jak kokietka. Nie pamiętam, co dokładnie wtedy mówiłam, ale w każdym bądź razie perfidnie z nim flirtowałam, figlarnie nawijając pukiel błękitnych włosów na palec wskazujący. Od słowa do słowa przeszliśmy do rzeczy. No, może nie od razu. Najpierw złapał za szklankę whisky, z którą się nie rozstawałam i ostrożnie odłożył ją na komodę, o którą opierałam się ramieniem. Przybliżył swoje usta do moich i kiedy wreszcie nasze wargi się spotkały, przyciągnęłam go do siebie, jedną ręką obejmując jego kark, a drugą ujęłam jego włosy. On również nie grzeszył delikatnością. Całował namiętnie i zachłannie. Tonęłam w pożądaniu. Być może tonęłabym dalej, gdyby nie spytał:
- Pójdziemy na górę?
- Yhy – przytaknęłam, choć na dobrą sprawę tego nie chciałam. A może i chciałam? Pijana Rachel to jeszcze bardziej niezdecydowana Rachel.
Wnętrze sypialni Judy było równie przestronne, co przerażające. Ściany w kolorze wściekłego różu dosłownie błagały o remont. Nie miało to jednak wtedy większego znaczenia. Peter przystąpił do rozpinania mojego szarego swetra, guziczek po guziczku. Równie szybko rozprawił się z czarną koszulką, która już po chwili wylądowała na podłodze, obok sweterka. Słyszałam, że ktoś zbliża się do drzwi, ale bynajmniej nie miałam zamiaru rezygnować z czegokolwiek. Zwłaszcza, że brunet całował teraz moją szyję, schodząc coraz niżej i niżej.
- Sąsiedzi zadzwonili po policję– krzyknął jakiś chłopak, z impetem wpadając do pokoju.
Zebraliśmy nasze rzeczy. Głównie ja, bo nie zdążyłam jeszcze dobrać się do jego ubrań. Co sił w nogach pognaliśmy do kuchni, by uciec stamtąd tylnym wyjściem.
Jeżeli chcesz kogoś do siebie zrazić, to zwymiotuj w jego obecności. Tej nocy zrobiłam to jakieś pięć, może sześć razy. Przytrzymywał mi wtedy włosy i choć trudno dopatrywać się w tym geście choćby namiastki romantyczności, to i tak wydało mi się to dziwnie urocze, choć wiedziałam, że po zrobieniu czegoś tak obrzydliwego nie mogłam liczyć na kontynuację przerwanej scenki. Być może to właśnie moja skłonność do spożywania nadmiernej ilości alkoholu, a może to, że byłam skończoną ofermą sprawiły, że zostaliśmy w sferze przyjaźni. Rzecz jasna nie stało się to zbyt szybko. Potrzebowaliśmy prawie dwunastu miesięcy, by nieco ochłonąć i choć w tym czasie odbyliśmy kilka rozmów, to wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jak znaleźć wspólny język. Aż trudno uwierzyć, że po czymś takim staliśmy się sobie tak bliscy.
I w tym momencie, jakiś rok po całym zdarzeniu musiałam się z nim pożegnać.
Pocałowałam go w policzek i wyszłam.
Zdjęłam szpilki. Nie wiem jak normalni (powiedzmy) ludzie, a konkretnie kobiety mogą chodzić w czymś takim. Tęskniłam za moimi trampkami. Tak bardzo mi ich brakowało.
- Rachel! – zawołał ktoś za mną i albo mi się wydawało, albo był to głos… Nie, to nie mógł być on. Przecież się do mnie nie odzywał.


___________________________


Długi wyszedł, oj długi. A to chyba znaczy, że jestem w formie. Żartuję. Chciałam po prostu zakończyć w nie-tak-oczywistym momencie. I chyba mi się to udało. 

Rozdział 15. Pierwszy taniec

           Dobra, każda dziewczynka przechodzi kiedyś przez ten etap. Przymierzanie ciuchów należących do matki i takie tam. Ja poszłam o krok dalej i wygrzebałam z szafy jej suknię ślubną. Nie wiem dlaczego wpadłam na ten pomysł akurat wtedy, gdy było już po wszystkim i Liam opuścił moje mieszkanie. W każdym razie nie mogłam uwierzyć, że nadal ją miała. Pasowała jak ulał. Dekolt w kształcie serca idealnie podkreślał mój biust, musiałam to przyznać. Nie miała ramiączek, więc obojczyk i ramiona również zostały doskonale wyeksponowane. Przynajmniej dopóki nie ukryłam tych drugich pod burzą ciemnobrązowych loków. Kreacja sięgała mi do kolan. Ściśle przylegała do mojej talii, ale od linii bioder rozszerzała się subtelnie ku dołowi. Nie była śnieżnobiała, jej kolor określiłabym raczej jako delikatne ecru. Góra pokryta była białą koronką, lekko odcinającą się na tle jej barwy. Gdzie niegdzie materiał zdobiły jeszcze malutkie koraliki, stylizowane na miniaturowe perły.
            Obróciłam się wokół własnej osi, próbując obiektywnie ocenić swój wygląd.
            - Czy ja o czymś nie wiem? – spytał Peter, który pojawił się nie wiadomo skąd w mojej sypialni. – Liam mnie wpuścił. Dosłownie minęliśmy się w drzwiach – dodał natychmiast, wyjaśniającym tonem.
            - Mogliśmy przez przypadek zerwać.
            - Przed ołtarzem? – brunet uniósł jedną brew, jednocześnie przeczesując perfekcyjnie ułożoną fryzurę palcami. Co prawda jego włosy sprawiały wrażenie niekontrolowanego nieładu, ale znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że aby osiągnąć taki efekt, potrzebował niezliczonej ilości czasu i lakieru do włosów. Ja natomiast byłam rozczochrana bardziej niż zwykle, a by uzyskać coś takiego na głowie wystarczyło być mną i pozwolić Liam’owi działać.
            - Odstraszam ewentualnych absztyfikantów. Co tu robisz? – obróciłam się na pięcie z wdziękiem primabaleriny i zapraszającym gestem wskazałam mu moje łóżko.
            - Zwolnij, Rachel. Nie jestem taki łatwy.
            - Doświadczenie nauczyło mnie czego innego – skrzyżowałam ręce na piersiach, uważnie obserwując jak omija łóżko i zbliża się do laptopa. Bałam się, że znajdzie tam coś kompromitującego, ale nie dałam tego po sobie poznać.
            - Co powiesz na pierwszy taniec od czasu rozwodu? – powiedział, włączając pierwszą lepszą piosenkę z mojej playlisty. „Helter Skelter” to nie był jednak najlepszy pomysł. Po którymś z kolei nietrafnym wyborze, nie zostawił już wolnej ręki losowi.
            The xx, „Crystalised”. Miałam gęsią skórkę, ale myślę, że tego nie zauważył. To normalne, kiedy piosenka, której słuchasz idealnie wpasowuje się w moment, w którym jej słuchasz. Z wahaniem wyciągnęłam przed siebie dłoń, a on pociągnął za nią tak mocno, że dosłownie wpadłam w jego ramiona i położył ją na swoim karku, traktując mnie tak, jakbym była szmacianą lalką. Gdyby jego mięśnie były choć odrobinę twardsze, pewnie doznałabym jakiegoś poważniejszego urazu. Jakieś wstrząśnienie mózgu, czy coś w tym stylu. Lewą rękę ułożył na moim biodrze, a drugą splótł razem z moją.
            - Ja nie tańczę. Nigdy. – zaprotestowałam, przybierając ton pięcioletniego dziecka, któremu odmówiono kupna słodyczy. Myślałam, że skoro wypuścił mnie z ramion, to sobie odpuścił. On jednak zaczął wymachiwać rękami. Nieudolnie próbowałam naśladować jego ruchy. Byliśmy jak te kujony, które na szkolnym balu zazwyczaj podpierają ściany, a gdy tylko uda im się wygospodarować odpowiednią ilość miejsca, zaczynają swój chocholi taniec, upodabniający ich do orangutanów.
            - Teraz tańczysz.
            - Cóż mogę rzec? Wiesz jak mnie podejść.
            - A teraz możesz już zdjąć tę sukienkę? Odrobinę przez nią świruję – zmierzył mnie z góry na dół. Przez chwilę czułam się jak jeden z eksponatów w muzeum. W sumie miałam dosyć trudny charakter, a takie są już na wymarciu, więc kto wie co zrobią z moim ciałem „po wszystkim”. Osobiście wolałabym kremację, ale co ja tam wiem.
            - Jesteś tu zaledwie od kilku minut, a już nalegasz, bym pozbyła się swoich ubrań.
            Zebrałam ciuchy, porozrzucane po podłodze i zniknęłam za drzwiami prowadzącymi do łazienki. Po chwili jednak wróciłam z niej, nieco zaczerwieniona.
            - Nie chciałam dawać ci tej satysfakcji, ale suwak chyba się zaciął, bo za żadną cholerę nie mogę…
            Przez chwilę szarpał się ze wspomnianym zamkiem błyskawicznym. Trzęsły mu się ręce. Kiedy poczułam dotyk jego zimnych palców na nagiej skórze, dosłownie zadrżałam. Wodził nimi wzdłuż kręgosłupa, jednocześnie odpinając niesforną kieckę. Czułam jak zgrabnie ominął przeszkodę w postaci czarnego, koronkowego stanika, o którego materiał sekundę wcześniej zahaczył. Podziękowałam grzecznie tudzież ironicznie i wybiegłam z sypialni, przytrzymując kreację na biuście. Jakiś czas zajęło mi przywołanie się do porządku. Ostrożnie odłożyłam suknię na umywalkę i ubrałam się w pośpiechu. Włożyłam czarne rurki i białą koszulkę na ramiączkach, a następnie wróciłam do mojego gościa.
            - Spencer mnie rzuciła.
            Wiem, że nie powinnam tego robić, ale odruchowo wybałuszyłam oczy, a na moich ustach pojawił się cwaniakowaty uśmiech.
            - Właśnie po raz pierwszy w życiu zostałeś rzucony. Gratuluję. – wyciągnęłam w jego kierunku dłoń tak jak to robi szef, gdy jego pracownik awansuje, ale widocznie dla Peter’a nie było to żadne osiągnięcie. Poklepałam więc go po udzie, bo akurat było pod ręką. – Pewnie i tak do siebie wrócicie.
            - Nie jestem pewny, czy chcę do niej wracać.
            - Podrywała Matty’ego.
            - Też to zauważyłaś? Myślałem, że tylko mi się wydaje.
            - Powinniśmy to uczcić. „Californication”? – rzuciłam, czekając na aprobatę z miną mówiącą „proszę, proszę, proszę”. Pete pokręcił przecząco głową. – Masz rację. Tego serialu nie powinnno się oglądać z przyjacielem płci przeciwnej.
            - Za dużo scen seksu – zauważył, zresztą słusznie.
            - Pamiętasz ten odcinek z trójkątem? W najgorszym z możliwych momentów do mojego pokoju wparował mój brat. Do dziś mnie tym szantażuje.
            - To było niezłe.
            - Dosyć intensywne – usiadłam po turecku na podłodze i włączyłam „Scrubs”. Zaczęłam się zastanawiać dokąd zmierza ta konwersacja i żeby zakończyć wymianę komentarzy dotyczących scen erotycznych, wypaliłam: - Peter… Za co tak właściwie mnie lubisz? Bo zakładam, że skoro jesteśmy przyjaciółmi, to widocznie w jakimś tam stopniu mnie tolerujesz.
            - W gruncie rzeczy jesteśmy do siebie trochę podobni. Oboje tkwimy w tym bałaganie i…
            - To jest twój argument? Bo wiesz, zabrzmiało to trochę tak, jakbym była emocjonalnym wrakiem, co w pewnym stopniu jest prawdą, ale jednak zabolało.
            - Podejrzewam, że masz nerwicę natręctw. Cierpisz na monotematyczny słowotok, bo kiedy się denerwujesz, dosłownie trudno cię przekrzyczeć. Nie, żebym kiedyś próbował, czy coś. Poza tym nawet gdybym zaczął wrzeszczeć, ty najprawdopodobniej i tak nie przerwałabyś swojego monologu.
            - Aż tak dużo mówię? – spuściłam wzrok, żałując, że w ogóle zadałam mu to pytanie, które wymusiło na nim stworzenie analizy psychologicznej mojej osoby.
            - Tylko kiedy się denerwujesz. Zwykle jesteś zbyt nieśmiała, żeby powiedzieć co naprawdę myślisz. Nadużywasz ironii, sarkazmu i trudnych słówek, ale i tak mam słabość do twojego poczucia humoru.
            - Wystarczy, panie idealny – przerwałam jego wyliczankę.
            - I cholernie szybko się irytujesz. – dodał z prędkością błyskawicy, jakby bał się, że nie pozwolę mu dokończyć zdania.
            - Myślisz, że mam mentalność geja? Bo wiesz, doszłam do wniosku, że kiedy byłam w związku z Liam’em, to ja nosiłam spodnie i pomyślałam, że może to ze mną jest coś nie tak.
            Leciał akurat mój ulubiony fragment piosenki, którą słyszałam już po raz tysięczny od kiedy włączył ją Pete. Na ekranie telewizora pojawiły się napisy końcowe serialu. Wstałam, by go wyłączyć, ale brunet podszedł do mnie niebezpiecznie blisko i nim zdążyłam zorientować się co się dzieje, nasze usta zetknęły się w słodkim pocałunku.
            - Wszystko z tobą w porządku – ocenił natychmiast, odrywając rozpalone wargi od moich. – Zupełnie jak za pierwszym razem.
            Z premedytacją ukrywałam ten fakt przed całym światem. Nie dalej niż przed rokiem spotkaliśmy się na jednej z imprez. Zaciągnął mnie do sypialni Judy Welles i kto wie do czego by doszło, gdyby policja wezwana przez zaniepokojonych sąsiadów nie rozgromiła całego towarzystwa. Zakłócanie ciszy nocnej i takie tam. Nosiłam wtedy aparat ortodontyczny i schlebiało mi to, że ktoś taki jak on w ogóle na mnie spojrzał. Teraz znowu poczułam się jak stara, zakompleksiona Rachel, na którą nikt nie zwróciłby uwagi, nawet gdyby biegała nago po całym domu. Tak czy inaczej to właśnie dlatego tak szybko upchnęłam go do szuflady z napisem „kobieciarze” i dlatego, nie wiedzieć czemu, najszybciej się z nim zaprzyjaźniłam. Znałam go w końcu najdłużej z całej naszej bandy. A to co dzieje się na domówkach, zostaje na domówkach.
            - Tylko bez posmaku metalu w ustach.
            - Bez posmaku metalu w ustach – powtórzył, jakby na potwierdzenie moich słów.
            - Z jakiegoś powodu nam wtedy nie wyszło – odepchnęłam go tak, że runął jak długi na łóżko. Oparł głowę na ręce zgiętej w łokciu i uśmiechnał się w najbardziej arogancki sposób, na jaki tylko było go stać.
            - Sprawiłaś, że zacząłem się zastanawiać, dlaczego sobie wtedy odpuściłem.
            - Bo jesteś dupkiem. Oto dlaczego – odparłam, zmuszając się do równie sztucznego, co ironicznego uśmiechu. Całe szczęście akurat zadzwonił telefon. Odebrałam, przyciskając palec wskazujący do zaciśniętych ust. – Moja mama właśnie otrzymała wypis ze szpitala. Jutro wraca do domu. – zakomunikowałam, zabierając się za porządki. Ku mojemu zdziwieniu Peter również zaangażował się w sprzątanie. Dwie godziny później dom dosłownie lśnił. Teoretycznie wszystko było gotowe na jej powrót. Nie wiedziałam jednak, czy przygotowałam się na to psychicznie.


________________________


Dłuższy niż zwykle. Teraz jeśli utrzymam formę, to będą tylko takie. Szybciej niż zwykle, ale to dlatego, że to już ostatni z zapasowych, które są wykończone. Resztę trzeba szlifować.

Mieszam, mieszam, nadal mieszam i nie wiedzieć czemu czerpię z tego satysfakcję. Mam nadzieję, że nie przesadziłam, ale element zaskoczenia chyba jednak był. Kończę, bo ewidentnie mówię tudzież piszę sama do siebie.

Rozdział 14. Kolizja

            Przychodzi taki moment w związku, kiedy wypadałoby się określić. Mam na myśli… Spędziłam trochę czasu z Liam’em, ale nie wiedziałam nawet czy jesteśmy oficjalnie razem. Ani razu nie padło z moich czy jego ust stwierdzenie, które mogłoby utwierdzić mnie w przekonaniu, że jednak jesteśmy parą.
            Doświadczenie nauczyło mnie wierzyć, że początki zawsze są idealne. Dopiero potem zaczynacie dostrzegać swoje wady. Znałam go zdecydowanie za krótko, więc ten drugi etap doszczętnie zdominował poprzedni. Jego największą wadą było to, że nie nazywał się Matthew Hale, jego fryzura nie żyła swoim życiem i nie grał na basie.
            Potrafił być słodki i zabawny. Ciągłe żarty wkrótce jednak zaczęły mnie irytować. Żadna z naszych rozmów nie była do końca poważna. W pewnym momencie owszem, potrzebowałam tego ale na dłuższą metę najzwyczajniej się to nie sprawdzało. No i miał jeszcze jeden poważny mankament. Nie potrafił słuchać. Ja z kolei nie potrafiłam mówić, więc całkowicie kaleczyliśmy wszystkie konwersacje.
            Jak zwykle wpadł po mnie przed zajęciami. Zachowywał się dziwnie. Nawet jak na niego. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Nie wiedziałam co kierowało jego zachowaniem. Był taki obcy. Od słowa do słowa, przeszliśmy do naszej pierwszej i jedynej poważnej kłótni. Dziś nie jestem nawet pewna od czego się zaczęło, ale wydaje mi się, że nie spodobało mi się to w jaki sposób patrzył na Cassie. Wygląda na to, że nieświadomie doprowadziłam do sceny zazdrości. Strasznie krzyczeliśmy, jakbyśmy dusili w sobie te wszystkie emocje przez lata. Poprosiłam, żeby sobie poszedł. Czasami istotnie działał mi na nerwy.
            Nie wiem jak przetrwałam resztę tego paskudnego dnia. Nie mogłam się na niczym skupić. Bazgrałam coś w notatniku, praktycznie przez wszystkie lekcje. Dopiero po czasie zorientowałam się, że szkicuję jego twarz. Budził we mnie tak skrajne odczucia, że trudno było zaklasyfikować go do którejkolwiek z kategorii. Prawda jest taka, że mimo mojej wybuchowej natury, nienawidziłam się kłócić i po czasie zaczynałam się zastanawiać, czy aby przypadkiem to wszystko nie działo się w mojej głowie i nie byłam wszystkiemu winna.
            Status związku: to więcej niż skomplikowane.
            Nastrój: wściekła, zdezorientowana, skonsternowana.
            Oglądam: pana Matthews’a (och, ironio), sięgającego po kredę.
            Słucham: opowieści Cassie o upojnym weekendzie u dziadków.
            Czytam: teksty żenujących piosenek, odpowiadających memu nastrojowi.
            Jem: muffinkę, ukrytą gdzieś pomiędzy książkami.
            Piję: wodę, schowaną pod ławką.
            Wróciłam do domu wyjątkowo późno, bo po lekcjach poszłam na trening piłki nożnej. Nie, żebym w nią grała czy coś. Na boisku można było za to zobaczyć między innymi Liam’a i Peter’a. Oczywiście taka osobistość jak Matty raczej unikała sportu.
            W skrzynce pocztowej znalazłam coś na co czekałam od dawna, ale szczerze mówiąc nie przypuszczałam, że to kiedykolwiek nadejdzie. Zwykła koperta z moim imieniem i nazwiskiem, a jednak przyprawiła mnie o mdłości. Miałam już tyle na głowie. Nie potrzebowałam dodatkowych pytań, na które nie znałam odpowiedzi. Nie chciałam podejmować kolejnych decyzji przed rozliczeniem się z poprzednimi.
            Czasami koniec nadchodzi niespodziewanie, ale niekiedy czujesz, że to stanie się niebawem. Koło dwudziestej odwiedził mnie Liam. Widocznie się pogodziliśmy. Gdy tylko usiadł na kanapie, ułożyłam się w pozycji embrionalnej i oparłam głowę na jego kolanach. Gładził moje włosy, zupełnie jakby próbował utulić mnie do snu.
            - Razem mogliśmy być całkiem niesamowici – powiedziałam w końcu, próbując napotkać jego nieobecny wzrok. W odpowiedzi uśmiechnął się blado, na dobre rujnując moją i tak już zdewastowaną fryzurę. Tym razem dosłownie rozczochrał mnie tak, jak robi się to młodszej siostrze. Tak przynajmniej mi się wydaje, bo nigdy nie miałam młodszej siostry.
            - Przepraszam, że na ciebie nawrzeszczałem.
            - To było dysfunkcjonalne.
            - Biłaś mnie.
            - A mimo to nie odszedłeś, bo łudziłeś się, że się zmienię.
            - Nienawidzisz mojej ulubionej koszulki.
            - Nienawidzę wszystkich twoich koszulek. Po prostu uważam, że bez nich wyglądasz dużo lepiej.
            Zaśmialiśmy się. .
            - Powinniśmy mieć chociaż jedno miłe wspomnienie.
            - Pamiętasz co było pierwszą rzeczą, którą dotknęłaś po zdjęciu gipsu?
            - Drogi Boże. To nie zabrzmiało dobrze. Ręka mi wtedy zdrętwiała. Ale fakt, ilekroć wspomnę o twoim tyłku, na moich ustach zagości uśmiech.
            Przyciągnęłam go do siebie. Dziwnie było leżeć tak w jego ramionach w otoczeniu grobowej ciszy, wiedząc, że nie jest już mój. A jednak nie zamierzałam z tego rezygnować.
            To musiała być próba. Pierwsza kłótnia zawsze nią była. Choć nigdy nie powiedzieliśmy tego na głos, to oboje wiedzieliśmy, że to co było między nami było dobre, ale nie na tyle dobre, by przetrwać. Czasem lepiej pozwolić czemuś umrzeć, niż do końca łudzić się, że coś z tego będzie.
            Nie wiedziałam, czemu od samego rana zachowywał się w ten sposób. Zrozumiałam to dopiero, kiedy zorientowałam się, że koperta z listem do Matty’ego została rozerwana. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, pewnie zrobiłabym mu awanturę. Tajemnica korespondencji i takie tam. Z drugiej strony jeśli nie przeczytałby go, być może kontynuowalibyśmy tę farsę, chociaż oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że na dobrą sprawę zmierzamy do nikąd.
            Patrząc wstecz, nierzadko zastanawiam się jak wyglądałoby moje życie, gdyby epizod z Liam’em trwał nieco dłużej. Gdy było już po wszystkim, nie byłam załamana, czy zdruzgotana. Poczułam nawet ulgę. Miałam ogromne wyrzuty sumienia, bo całą naszą znajomość zbudowałam nie tyle na podwalinach uczuć do Matty’ego, co na kłamstwie. Chociaż dzisiaj mogę już swobodnie śmiać się z tego, w jakich okolicznościach się poznaliśmy, to wtedy nie było to takie oczywiste. Ostatecznie myślał, że złamał mi nos. Współczucie i poczucie winy to niezbyt korzystny fundament związku.
            Zebrałam wszystkie nasze wspólne zdjęcia zrobione polaroidem, a że jestem maniakalnym wręcz fotografem, miałam ich na tablicy korkowej dosyć sporo i wyrzuciłam je do kosza, znajdującego się w rogu pokoju. Fakt, że na żadnym z nich nie miał koszulki zmusił mnie do krótkiej refleksji. Zachowywałam się jak facet. Byłam cyniczna. Czasami to co robiłam podchodziło wręcz pod szowinizm. Chyba rzeczywiście to, do czego zmuszałam nieraz Liam’a było dosyć perwersyjne. Wytworzyłam między nami minimalną więź emocjonalną i ograniczyłam się do zaspakajania pobudek czysto fizycznych. Wdodatku pragnęłam faceta, który był wręcz nieosiągalny, co w pewnym sensie czyniło mnie gejem. W końcu według mojej teorii zachowywałam się jak mężczyzna. W dodatku płytki. 

Rozdział 13. Naga prawda

           Wieczorem postanowiłam rozliczyć się z Matty’m. No, może nie tak dosłownie. Wyjęłam jego portret spod łóżka, rozcięłam fragment płótna z tyłu i wsunęłam tam list (tak, TEN list). By udowodnić sobie, że to koniec, postanowiłam spalić moje dzieło za domem. Skradałam się na palcach w czeluściach nocy i jedyne czego byłam pewna to to, że muszę się ich pozbyć, bo to jedyne „fizyczne” dowody na moją głupotę.
            - Co do… - wrzasnął Peter, który nagle wyrósł zza drzew.
            - Właśnie! Co do…?
            - Przyniosłem ci płytę. Pamiętasz? Obiecałem ci ją już jakiś czas temu.
            - I dlatego buszujesz w moim ogrodzie?
            - Poszedłem na skróty.
            Zasłoniłam „Matt’a” swoim ciałem, ale brunet był zbyt podejrzliwy, by tak łatwo odpuścić.
            - Czy ja właśnie widziałem…?
            - Nie – odparłam obojętnie, jednocześnie wykonując kilka kroków do tyłu. Tak zapobiegawczo. Na moje nieszczęście brunet wykonał dosyć sugestywny gest, wyciągając rękę w moim kierunku, więc bezmyślnie podałam mu malunek. Przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie, niczym ci żałośnie bogaci bywalcy galerii sztuki, zastanawiający się czy warto zainwestować w dane dzieło.
            - Jeżeli ty mu o niczym nie powiesz, to ja to zrobię.
            - Co masz na myśli? – kontynuowałam tę grę słów i choć nigdy bym się do tego nie przyznała, to wpadłam w lekką panikę. Jak dużo wiedział?
            - Po prostu daj mu ten obraz, a może coś do niego dotrze.
            - To miał być prezent urodzinowy.
            - To świetnie się składa. Mam rozumieć, że za niecałe dwa tygodnie wręczysz mu ten upominek?
            - Tak! Tak! Dokładnie.
            - Wyjdziesz na większą desperatkę, jeśli mu powiem, że go zniszczyłaś. U mnie będzie dużo bardziej bezpieczny.
            Coś mi mówiło, że nie przyjąłby odmowy. Przytaknęłam. Oddałam w jego ręce trzydzieści cztery godziny i dwadzieścia sześć minut mojego życia. Tyle mniej więcej zajęło mi odtworzenie tej idealnej twarzy tudzież popiersia.
            Tak mniej więcej wygląda problem z małymi miasteczkami. Śmieci nawet nie można wyrzucić w spokoju. I tak dosyć podejrzane jest to, że natknęłam się na jedną osobę, a nie na pochód z okazji zebrania plonów czy czegoś  w tym stylu. Moja irytacja sięgnęła zenitu. Czy wszyscy widzą to, co tak skrzętnie starałam się ukryć? Czy moje uczucia są zawsze widoczne jak na dłoni? I wreszcie – czy mój pech jest po prostu zbiegem okoliczności i konsekwencją moich niecnych niejednokrotnie uczynków, czy ktoś stara się namieszać w moim życiu z premedytacją? Do Ciebie mówię, tam na górze!
            Tej nocy miałam bardzo zboczony sen. Nie dość, że Liam i Matty brali w nim czynny udział, to jeszcze na koniec podszedł do mnie Peter i jakby nigdy nic mnie pocałował. Słyszałam sprzeczne opinie na temat naszych snów. Niektórzy twierdzą, że bierze w nich udział podświadomość, że sny są „wydłużeniem” naszej wyobraźni, wizualizacją najskrytszych pragnień, marzeń i fantazji. Czy tak naprawdę wyglądała moja fantazja? Jeśli tak, to wiem już nawet w jakim przemyśle z powodzeniem znalazłabym pracę.
            - Czy zrobienie czegoś takiego jest w ogóle możliwe? -  spytałam, demonstrując Natalie „wyśnioną pozycję” na lalkach jej młodszej siostry.
            - Jesteś chora. I chyba wiem jaki to film wczoraj oglądałaś.
            - Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek bawiła się w ten sposób.
            - Jesteś na niego napalona!
            - Na kogo? – wytrzeszczyłam oczy, odkładając zabawki. Nie mogła wiedzieć. Po prostu nie mogła.
            - Na Liama!
            - Tak, właśnie. Na Liama.
            Co ja mówię? Ja? Napalona?
            Z drugiej jednak strony zaczęłam się zastanawiać czy aby przypadkiem nie był to sen świadomy, czyli taki kreowany przeze mnie samą, w którym to miałabym kontrolę nad światem wyobrażonym.
            - List! – wrzasnęłam nagle. Byłam tak zajęta użalaniem się nad sobą, że kompletnie o nim zapomniałam. Czy coś takiego jest w ogóle możliwe? W jednym miałam rację. Rzeczywiście Peter miał teraz kontrolę nad moim życiem, może w mniej metaforyczny sposób, niż przypuszczałam, ale zawsze. Przygryzłam dolną wargę.
            Tak właśnie mniej więcej wyglądała moja nędzna egzystencja. Stanowiła zlepek groteskowych, pozornie niepowiązanych ze sobą historii, z których każda kolejna zdawała się bić na głowę tę poprzednią. I tak jeszcze przed obiadem zrobiłam małą wycieczkę do domu Peter’a. Miał coś co należało do mnie i ja zamierzałam to odzyskać.
            Wpuścił mnie jego ojciec. Domyśliłam się, że brał prysznic, bo z łazienki sąsiadującej z jego sypialnią dochodziły dosyć charakterystyczne dźwięki. Szum wody i takie tam. Miałam tego nikomu nie mówić, ale jak tu pominąć fakt, że wykonywał „…Baby one more time”? A Pete wykonujący utwór Britney Spears to już poważny powód, by uruchomić dyktafon w telefonie.
            Z racji tego, że był największym czyściochem, jakiego znałam, zdążyłam uważnie rozejrzeć się po całym pokoju, jeszcze zanim doszedł do czwartej piosenki. I wtedy to dostrzegłam. Bujna czupryna Matty’ego wystawała zza komody. Bezszelestnie (no dobra, narobiłam sporo hałasu, ale skoro nikt się nie zorientował mogę zostać przy wersji oficjalnej) sięgnęłam po dzieło. Traf chciał, że właściciel sypialni akurat bezceremonialnie do niej wkroczył.
            Żeby przybliżyć sytuację, muszę pobieżnie opisać wygląd pokoju, o którym mowa. Otóż komoda i ja, zasłaniająca się malunkiem (zza którego wystawał czubek mojej głowy, oczy i kawałek nosa oraz naturalnie nogi) stałyśmy po tej samej stronie, co drzwi od łazienki, więc wchodząc do środka, Pete nie miał prawa od razu nas zauważyć. Podszedł natomiast do szafy stojącej naprzeciwko nas. Gdzieś tam po środku stało jeszcze łóżko, ale to mniej ważne. Szczerze zaniepokojona, nie zastanawiając się ani chwili dłużej zakasłałam w obawie przed tym, że za moment brunet zacznie się przy mnie przebierać. Niestety w tym samym momencie, w którym zaznaczyłam swą obecność, on obrócił się tak gwałtownie, że ręcznik sam osunął się na ziemię.
            Oczywiście jako grzeczna dziewczynka i doskonały wzorzec osobowy, prawie od razu ukryłam się za płótnem. Nie mogę jednak powiedzieć, że nic nie widziałam. Bo widziałam wszystko jak na dłoni.
            - Na litość boską!
            Tłumiąc śmiech doprowadziłam się (i to dosłownie) do płaczu. Ośmielę się jednak powiedzieć, że były to łzy szczęścia.
            - Nie sądziłem, że posuniesz się do kradzieży.
            - Chciałam sprawdzić, czy  nie potrzebuje żadnych poprawek. – nieśmiało wyjrzałam zza mojej przenośnej kryjówki.
            - Uroczo razem wyglądacie, doprawdy.
            Nieświadomie się uśmiechnęłam. Co prawda cały czas nie mogłam się powstrzymać przed porządnym, typowym dla mnie atakiem śmiechu, ale teraz był to uśmiech wyjątkowo głupkowaty, bo nieco się rozmarzyłam.
            Odłożyłam „Matty’ego” na miejsce, uprzednio odzyskując list. Mogłam odetchnąc z ulgą. Przynajmniej na razie.
            Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę o wszystkim i o niczym, ale ponieważ nie mogłam się skupić, a on wyraźnie czuł się zakłopotany, względnie szybko opuściłam jego posiadłość, ściskając kartkę w ręce. Po powrocie do domu wsunęłam ją do różowej koperty i „ukryłam” pod stosem książek leżących na biurku. Właściwie to nie wiem dlaczego od razu nie pozbyłam się tego śmiecia. Widocznie potrzebowałam więcej czasu, żeby ostatecznie rozliczyć się z przeszłością. Przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby węczyć go adresatowi. Prędzej zgodziłabym się zgolić brwi albo zafarbować włosy na różowo. Zwyczajnie nie było takiej opcji.

Rozdział 12. Syndrom nadwyrężonego mięśnia

              Matt (określenie „drogi” sobie w tym momencie daruję, z wiadomych względów),
            Piszę do Ciebie ten idiotyczny list, ponieważ domyślam się, że nie mogę skontaktować się z Tobą w żaden inny sposób. Oczywiście mogłabym próbować, ale podejrzewam, że i tak zostałabym zignorowana. A tego najprawdopodobniej bym nie zniosła. Nie licząc wypracowania z angielskiego, w którym to miałam opisać kim chciałabym zostać w przyszłości, jest to najprawdopodobniej najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło mi napisać.  


***


            Kilka godzin włóczyłam się po okolicy, zanim upewniłam się, że na pewno jestem gotowa na to, by z nim pogadać. Nie było go jednak w domu. Jego matka powiedziała mi, że poszedł na próbę w domu Peter’a. Tam też się udałam.
            Na szczęście grali w garażu, więc ominęła mnie żałosna scenka zawodzenia pod drzwiami tudzież błagania o litość. Emily też tam była. Gdy skończyli jedną z piosenek, zaczęła klaskać, jakby podniecenie malujące się na jej twarzy nie wystarczało.
            - Hej, Rachel, zgadnij co to – krzyknął Pete, po czym zaczęli grać jeden z moich ulubionych numerów.
            - Nieźle – uśmiechnęłam się blado, rozsiadając się na krawężniku. – Mówiłam ci, że to trójka z mojej top 10.
            Zastanawiałam się jak odciągnąć Matt’a na bok. Najprościej byłoby uderzyć go w głowę kamieniem, a potem przetransportować, najlepiej do mojego mieszkania. Nie żebym chciała go wykorzystać czy coś… Plan nie wypaliłby ze względu na zastraszającą ilość świadków tej nikczemnej zbrodni. No i mogłabym pobrudzić szare spodnie, które przecież tak lubiłam.
            I wtedy mnie olśniło. Coś było w tym jego uśmiechu, kiedy na nią patrzył. Wiedziałam również, że na mnie nigdy nie spojrzałby w ten sposób. Nie lustrował jej tak, jak lustruje się ciastko tuż przed finalną konsumpcją. Musiałam tak wyglądać, gdy patrzyłam na niego. Nie robił tego również tak, jakby chciał ją zabić. Tak z kolei wyglądał on, gdy spoglądał na mnie. Ewidentnie wertował ją wzrokiem, tak jakby nie chciał przegapić pojedynczego szczegółu jej twarzy. To było odrażające i słodkie zarazem. Odrażające ze względu na to, że była to wyjątkowo znienawidzona przeze mnie morda. Słodkie, bo nie wiedziałam, że sprawy między nimi zmierzały w jak najlepszym kierunku. 
            - I jak ci się podoba?
            Uniosłam oba kciuki ku górze. W rzeczywistości nie mogłam się skupić na ich „koncercie”. Zapewne Matthew wybrał tę piosenkę dla niej. Byłam nieproszonym gościem, słuchającym miłosnej piosenki wykonywanej dla innej. Lepiej być nie mogło. Nie rozumiałam tylko dlaczego Peter robił wszystko, bym w tej niedorzecznej sytuacji nie czuła się nieswojo. Rzucił mi nawet butelkę wody mineralnej. Niegazowanej! Jak on mnie znał. Oczywiście jej nie złapałam. Z kompletem rąk miałabym z tym problem, a kiedy do tego doszedł jeszcze gips, stałam się skończoną niedorajdą.
            Przypomniały mi się słowa Natalie. „Złamane serce jest ślepe”. Odpowiedziałam jej wtedy, że to niedorzeczne. Po pierwsze serce to mięsień, więc już sam epitet „złamane serce” jest sam w sobie oksymoronem, a kiedy dochodzi jeszcze to przygłupie stwierdzenie, że można widzieć sercem… Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pozwoliła któremuś z moich narządów samodzielnie decydować o czymkolwiek, co byłoby związane z moim życiem towarzyskim. Dlaczego więc serce miałoby być bardziej uprzywilejowane, na przykład od nerek? Może i biło szybciej za każdym razem, gdy pojawiał się w moim polu widzenia, ale teksty typu: „zaopiekuj się moim sercem, zostawiłem je przy tobie, bla bla” były dla mnie równie urocze jak „działasz na moją trzustkę” albo „przy tobie dostaję zapalenia wyrostka robaczkowego”. Ale Natie miała rację. Mój mięsień, tak TEN mięsień był w ostatnim czasie, mówiąc delikatnie, nadwyrężony.
            Teraz chyba zrozumiałam, co miała na myśli. Nie zauważałam pewnych rzeczy. Być może nie chciałam ich zauważyć lub zwyczajnie nie przyjmowałam ich do wiadomości. Nie mogłam znieść odrzucenia. Nie w takim momencie.
             - Wiedziałem, że cię tu znajdę.
            Odwróciłam się, wykonując trik znany głównie z reklam szamponu przeciwłupieżowego.
            - Oto i mój Gallagher – objęłam go zdrową ręką na wysokości bioder, a on odgarnął zbyt długą grzywkę z moich oczu, zupełnie jakbyśmy kontynuowali grę w spocie reklamowym i przycisnął mnie mocniej do siebie. Wszyscy na nas patrzyli. Po raz pierwszy nie tylko mi to nie przeszkadzało, ale wręcz spływało po mnie jak po kaczce.
            Kiedy po śmierci mojego ojca popadłam w depresję, lekarze zgoodnie stwierdzili, że potrzebuję serotoniny. Zapisali mi nawet jakieś prochy. Moja egzystencja polegała wtedy głównie na użalaniu się nad sobą i obwinianiu się za jego śmierć, a świat zamykał się w czterech ścianach zbyt dużej wtedy dla mnie sypialni. Z czasem zredukowałam go do absolutnego minimum, spędzając całe dnie w łóżku. Potrafiłam godzinami gapić się w sufit. Tamten okres pamiętam jak przez mgłę, ale wiem jedno – teraz poziom serotoniny w moim mózgu utrzymywał się na względnie wysokim poziomie. Podejrzewam, że było to skutkiem pewnej stabilizacji, którą osiągnęłam w sferze uczuciowej. Było zwyczajnie dobrze.
            - Jak ręka?
            - Za tydzień zobaczysz ją bez gipsu.
            - To chyba jedyna część twojego ciała, której nie... – nie dokończył, bo sprzedałam mu porządnego kuksańca w bok. Zarumieniłam się. Nie musiałam nawet widzieć swojej twarzy, żeby wiedzieć, że była teraz nie tyle lekko zaróżowiona, co purpurowa. – Rozmawialiśmy już na ten temat.
            - I tak nie biję cię już aż tak często, nie przesadzaj.


***

            Poznałam kogoś. Jest inteligentny i zabawny. Potrafi mnie rozśmieszyć. Ma cudowny uśmiech i najsłodsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałam. Mogłabym godzinami patrzeć w jego oczy, mając nadzieję, że zostanę tam na zawsze.
            Wciąż powtarza, że milczenie jest złotem, dlatego można odnieść wrażenie, że wszystko co mówi jest doskonale przemyślane i wyważone. Cholernie mi na nim zależy i nie chcę go stracić.
            Nie wiem co do niego czuję. Chciałabym, żeby był zawsze blisko. Bliżej niż kiedykolwiek. Żeby zapomniał o wszystkim co zrobiłam, by pokonać dystans, który nas dzielił. Rozpaczliwie pragnęłam, by któregoś dnia odwzajemnił tę zagmatwaną paletę uczuć, którymi go dażyłam. Bo myślę… Wydaje mi się, że go… Zresztą nieważne.
            Chodzi o Ciebie. Zawsze chodziło tylko o Ciebie, Matty.
            Nigdy nie zdecydowałabym się na tego typu wyznanie, dlatego tym łatwiej przychodzi mi napisanie listu, bo wiem, że i tak ostatecznie go potargam i nigdy o niczym się nie dowiesz. Pogodziłam się z tym. Będziesz dużo szczęśliwszy beze mnie.
            Nie mam wyboru. Rzeczy zmieniły się w tak permanentny sposób. Nie wrócimy już do tego, co było kiedyś. Zresztą nigdy nie było na tyle dobrze, bym mogła za tym tęsknić.
           Żałośnie (Nie)Twoja Rachel.