Tych trzydzieści-kilka dni mnie
postarzało. No, może nie tak dosłownie. W pewnym sensie czułam się dojrzalsza.
Zyskałam nawet jakiś tam żałosny ułamek pewności siebie. Robiłam wyraźne
postępy. Nawet nie myslałam o Matty’m tak dużo, jak mogłoby się wydawać.
Skupiłam się na sztuce. I na sobie.
Kiedy na lotnisku zamiast mamy,
za którą tak potwornie tęskniłam, ujrzałam Peter’a, poczułam jak ogarnia mnie
nie tyle smutek, co rozczarowanie. Ale potem uświadomiłam sobie, że to przecież
mój Pete; bezwładnie upuściłam bagaż, który z hukiem wylądował na ziemi i
rzuciłam się mu na szyję. Objął mnie na wysokości talii i poczułam jak moje nogi
odrywają się od podłoża.
- A gdzie druga połowa Rachel? –
zaśmiał się, „odkładając” mnie na miejsce tak jak odkłada się niepotrzebny
produkt z powrotem na sklepową półkę.
- W jednym zdaniu potrafisz mnie
obrazić i skomplementować. Jednocześnie – wyrecytowałam naburmuszona, sięgając
po torby. Oczywiście (nie żebym się tego spodziewała) ubiegł mnie w tym i sam
postanowił tachać moje walizki. Chyba nie przypuszczał, że będą aż tak ciężkie.
– Poczekaj – odpięłam zamek błyskawiczny jednej z toreb i zaczęłam przewracać
wszystkie moje fatałaszki w poszukiwaniu jednego drobiazgu. – Gdzieś tu musi
być – szepnęłam sama do siebie, wciąż przekładając ciuchy z jednej strony na
drugą. – Jest!
Podałam mu skromne, białe
pudełeczko. Uniósł brwi w geście autentycznego zdziwienia. Czy wszyscy naprawdę
myślą, że jestem na tyle skąpa, by nie przywieźć ze sobą żadnych prezentów
tudzież pamiątek? Przygryzłam dolną wargę, oczekując jakiegoś odzewu.
- Nie znam się na pałeczkach –
wyjaśniłam. W momencie wypowiadania ostatniego wyrazu, który zresztą znacząco
został przeze mnie zaakcentowany, parsknęłam śmiechem. – Na tych widnieją
rysunki malutkich wieżyczek Eiffla. Przynajmniej mogą się do czegoś przydać.
- Jesteś najlepsza.
- Wiem.
- Opowiadaj. Jak wyjazd? Co
takiego robiliście na tych warsztatach?
- Kazali nam się rozebrać.
Byliśmy w samej bieliźnie. Malowaliśmy na własnych ciałach – odparłam, ale
widząc, że otworzył usta (i to dosłownie) i spojrzał na mnie tak, jak
przypuszczalnie mógł patrzeć na kogoś, kto zrobił coś nieetycznego, aczkolwiek
takiego, w czym ewidentnie sam chciałby wziąć udział, sprostowałam – Żartuję.
Dziwnie było oglądać ponownie te
same ulice. Wszystko wyglądało tak, jak to sobie zapamiętałam. No, może poza
Peter’em. Do tej pory byłam pewna, że ma brązowe włosy, dlatego śmiało
nazywałam go brunetem (choć nie mam pewności, czy ta nazwa nie odnosi się
przypadkiem do posiadaczy czarnych pukli), a dopiero teraz zauważyłam, że kolor
jego grzywy oscylował gdzieś pomiędzy ciemnym blondem, a względnie jasnym brązem.
No i nasz drogi Pete posiadał aż trzy znaczące w naszym świecie walory.
Dołeczki. O, nie. Nie tylko w policzkach. W brodzie również. To dawało mu nade
mną przewagę 3:1, jakby się uprzeć to 3:2. Wyraźniejszy dołeczek znajdował się
na moim lewym policzku, więc nieco go faworyzowałam.
Wsiedliśmy do samochodu. Zapięłam
pasy. Zapanowała niezręczna cisza. Dręczyło mnie tak wiele pytań. Chciałam je
zadać, ale jakoś nie mogłam wydusić z siebie słowa. Winiłam za to zmęczenie po
długiej podróży.
- Twoja mama nie mogła po ciebie
przyjechać. Nie chciała cię martwić, ale uważa, że od czasu wypadku minęło
stanowczo za mało czasu. – przemówił w końcu, przerywając kilkuminutową ciszę.
Dziękowałam Bogu za to, że w końcu się odezwał, bo byłam bliska uśnięcia. Chyba
nawet na kilkanaście sekund zaliczyłam pierwszy etap snu. Nie chciałam
zasypiać. Miałam do opowiedzenia tyle niesamowitych historii ze mną w roli
głównej, tyle anegdotek i ciekawostek! Niestety, jak wielokrotnie wspominałam
mieszkam w zapyziałej dziurze zwanej dalej wygwizdowem. Nie ma się co łudzić.
Nie zajdziesz tam nawet dobrego szpitala, o lotnisku nawet nie wspominając.
Dlatego właśnie owe lotnisko z moim domem dzieliło dobrych kilkanaście
kilometrów. Dłużąca się nieubłaganie droga sprawiła, że moje powieki stawały
się coraz cięższe. – Dobrze się bawiłaś?
- Yhy.
- Matty był zachwycony prezentem
od ciebie. Powiesił go sobie nad łóżkiem – tak mniej więcej brzmiały ostatnie
słowa, które usłyszałam zanim odpłynęłam na dobre. Nie wiem czy to dokładny
cytat, ale wydaje mi się, że oryginalna wypowiedź Peter’a trwała nieco dłużej.
Gdzieś tam w podświadomości zapewniałam samą siebie, że wypytam go o to
później. Zamknęłam oczy i znowu byłam we Francji. Właściwie to zatrzymałam się
tam w mieście, którego nazwy nie potrafiłabym nawet powtórzyć, ale do Paryża
miałam stamtąd stosunkowo niedaleko, więc mogłam wykreślić jedną pozycję z
mojej listy rzeczy do zrobienia. Byłam, widziałam, pokochałam.
Śniło mi się, że spaceruję
tamtejszymi alejkami. Ktoś chyba mnie śledził. Ten ktoś to ewidentnie kobieta.
Stukot jej obcasów stawał się coraz bardziej dotkliwy. Leniwie otworzyłam oczy.
Okazało się, że za źródłem hałasu stała moja mama, która zapukała w szybę
samochodu, by mnie obudzić. Urażona faktem, że właśnie przerwała moją słodką
fantazję o przedłużonym pobycie w moim osobistym raju, na powrót zamknęłam
powieki i wróciłam do krainy Morfeusza.
Usłyszałam jak drzwi pojazdu się
otwierają. Później Peter otworzył bagażnik. Chyba nie chciał mnie tam upchnąć?
Balansowałam gdzieś na granicy jawy i snu. Słyszałam wszystko. Nie miałam tylko
najmniejszej ochoty, by w jakikolwiek sposób zareagować. Ktoś gładził mój
policzek. To musiała być mama. Nie mógł się przecież rozdwoić.
Mój spowolniony umysł wkrótce
zrozumiał, co się wokół mnie działo. Pete zajął się bagażem, a później wrócił,
wziął mnie na ręce i zaniósł do mojej sypialni. Mama dosłownie rozpływała się
nad jego wspaniałomyślnością. Jaki to on pomocny i uroczy. Chyba nawet przez
chwilę sobie ze mnie żartowali. Że niby ze mnie taki śpioch i w ogóle. Też mi
coś.
***
Zaskakująco dobrze było obudzić
się w swoim łóżku po takiej rozłące. Istnieje kilka teorii tudzież przysłów na
ten temat, a wszystko sprowadza się do jednej dłuższej sentencji: w domu jest
najlepiej, bo trawa wydaje się bardziej zielona tam gdzie nas nie ma. Być może
nieco zmodyfikowałam popularne słowa, ale nie uważam, by graniczyło to z ich nadinterpretacją.
Całe życie fantazjowałam o tym, by wreszcie wyrwać się z tego miejsca,
usamodzielnić się i wreszcie móc swobodnie tworzyć. Zasmakowałam takiego życia
i bynajmniej nie było ono takie, jak to sobie wymarzyłam. Była to raczej mała
namiastka dorosłości, bo zamieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Nie spadły
więc na mnie najważniejsze obowiązki, będące nieodłączną częścią egzystowania w
pojedynkę. Tak czy inaczej nie podobało mi się to. Samodzielność to takie
wyświechtane słowo. Podobnie jak przyszłość.
Cudownie było wziąć długą,
relaksującą kąpiel z dodatkiem lawendowego olejku bez obaw, że dwunastoletni
chłopiec po raz setny „przypadkowo” wparuje do łazienki, bo „zapomniał swoich
rzeczy”. Tak, incydenty tego typu miały tam miejsce. I nie, nie było zamka w
drzwiach. Niejaki Dominique tuż przed moim wyjazdem stwierdził nawet, że jego
serce należy do mnie. Uznałam, że jeśli będę bardzo zrozpaczona, a nasz czysto
hipotetyczny związek stanie się jakby mniej nielegalny, to do niego zadzwonię.
Ups, chyba nie mam jego numeru telefonu. Zostanę starą panną.
Kiedy byłam już pachnąca,
wysuszona i ubrana, zeszłam do salonu. Zmarszczyłam brwi na widok Petera, który
zajmował fotel naprzeciwko mojej mamy. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy
pojęłam, że oto moja droga rodzicielka dzieliła się z nim moją prywatnością.
Oglądali rodzinne albumy.
- Zrobię ci herbatę – oświadczyła
nieco speszona i po chwili ewakuowała się do kuchni. Wiedziała jak tego nie
lubiłam. Za każdym razem wykradałam część fotografii i je paliłam. Dosłownie. Jakoś
nie przekonywały mnie argumenty, że to małe dziewczę o pucołowatych policzkach
to ja z przeszłości. Nie lubiłam siebie takiej.
Peter podał mi jedno ze zdjęć.
Otworzyłam usta, by powiedzieć co o tym wszystkim myślę, ale kiedy
zorientowałam się dlaczego mi je pokazał…
Zarumieniłam się.
- Widziałem cię nago. Jesteśmy
kwita – uśmiechnął się tak, jak on tylko potrafi, bo wiedział, że to zadziała.
Zawsze działało. Na wszystkich bez wyjątku.
Fakt, zdjęcie pięciomiesięcznego
dziecka to prawie to samo, co widok całkiem nagiego mężczyzny, który dopiero co
wyszedł spod prysznica.
- Właściwie, to miałam zamiar
wyjść i…
- Przyniosłem ci twoją torebkę.
Zostawiłaś ją w moim samochodzie.
Oj, poczciwy chłopcze. Gdybyś ty
wiedział, co w tej torbie można znaleźć. Bo nie sprawdziłeś tego, prawda?
Prawda?!
- Podwieźć cię gdzieś?
Nie! Boże nie! Wiedziałbyś za
dużo. I tak wiesz.
- Nie, jednak wolałabym się
przejść.
Odprowadziłam go do drzwi, a
później każde rozeszło się w swoim kierunku.
Ostrożnie stawiałam każdy krok,
byle tylko odwlec w czasie konfrontację z Matty’m. Po raz pierwszy w życiu
postanowiłam, że nie zaprezentuję mu żadnej wyuczonej przemowy, tylko
zaimprowizuję. Bo przecież co mogło pójść nie tak?
Zapukałam do drzwi. Odrobinę panikowałam.
Chciałam ukryć się w krzakach, ale ewidentnie było już na to za późno, bo Hale
pociągnął za klamkę.
Stałam jak ten słup, wpatrując
się w niego wystarczająco długo, by mógł uznać to za niepokojący objaw mojej
głupoty, ale ja nie widziałam go od tak dawna i musiałam jakoś nadrobić ten
stracony czas. Oddychałam głęboko. W pierwszej chwili pomyślał chyba, że mam
atak astmy, ale kiedy kontynuowałam tę serię powolnych wdechów i wydechów,
uznał pewnie, że najzwyczajniej w świecie się zmęczyłam i próbuję uspokoić
oddech.
Nieważne co mówiłam, czy myślałam
we Francji. Teraz, stojąc naprzeciwko niego nie potrafiłam wydusić z siebie
słowa. Wszystkie te emocje, które uparcie starałam się ukrywać były zapewne
widoczne jak na dłoni, albo raczej byłyby, gdyby był z nami bezstronny świadek.
Bo oczywiście jedyną osobą, która niczego się nie domyślała był sam
zainteresowany.
Znowu ugięły się pode mną kolana,
bo mogłabym przysiąc, że kąciki jego ust prawie niewidocznie drgnęły, a to z
kolei oznacza, że niemalże się do mnie uśmiechnął. Te jego wielkie oczy i
kompletnie zrujnowana fryzura… Nie mogłam się skupić. Był taki słodki, a ja? A
ja byłam idiotką. Idiotką, która stercząc naprzeciwko niego nie potrafiła się
zdobyć na absolutne minimum szczerości. Do dziś winię za to sposób, w jaki się
zachowywał. Wiecznie taki bezpretensjonalny, nieśmiały i uroczy. I oto staliśmy
twarzą w twarz. Dwie sieroty, z których żadna nie chciała rozpoczynać tej
konwersacji.
Teraz albo nigdy, Rachel. Teraz
albo nigdy.
- Nie kocham cię – palnęłam w
końcu.
Jesteś geniuszem, Rachel.
Subtelna jak pianie koguta o poranku.
Chrzanić improwizację.
Chrzanić improwizację.
______________________________________
Miał być już wczoraj, ale nie zdążyłam go przeczytać, a zawsze
czytam te moje wypociny przed publikacją, więc… Grunt, że już jest.
Chciałam powiedzieć tyle rzeczy, wyjaśnić parę spraw… Teraz jednak
myślę, że rozdział powinien przemówić. Tak, w ten sposób próbuję usprawiedliwić
swoje roztargnienie.