wtorek, 28 sierpnia 2012

Rozdział 18. Improwizacja


Tych trzydzieści-kilka dni mnie postarzało. No, może nie tak dosłownie. W pewnym sensie czułam się dojrzalsza. Zyskałam nawet jakiś tam żałosny ułamek pewności siebie. Robiłam wyraźne postępy. Nawet nie myslałam o Matty’m tak dużo, jak mogłoby się wydawać. Skupiłam się na sztuce. I na sobie.
Kiedy na lotnisku zamiast mamy, za którą tak potwornie tęskniłam, ujrzałam Peter’a, poczułam jak ogarnia mnie nie tyle smutek, co rozczarowanie. Ale potem uświadomiłam sobie, że to przecież mój Pete; bezwładnie upuściłam bagaż, który z hukiem wylądował na ziemi i rzuciłam się mu na szyję. Objął mnie na wysokości talii i poczułam jak moje nogi odrywają się od podłoża.
- A gdzie druga połowa Rachel? – zaśmiał się, „odkładając” mnie na miejsce tak jak odkłada się niepotrzebny produkt z powrotem na sklepową półkę.
- W jednym zdaniu potrafisz mnie obrazić i skomplementować. Jednocześnie – wyrecytowałam naburmuszona, sięgając po torby. Oczywiście (nie żebym się tego spodziewała) ubiegł mnie w tym i sam postanowił tachać moje walizki. Chyba nie przypuszczał, że będą aż tak ciężkie. – Poczekaj – odpięłam zamek błyskawiczny jednej z toreb i zaczęłam przewracać wszystkie moje fatałaszki w poszukiwaniu jednego drobiazgu. – Gdzieś tu musi być – szepnęłam sama do siebie, wciąż przekładając ciuchy z jednej strony na drugą. – Jest! 
Podałam mu skromne, białe pudełeczko. Uniósł brwi w geście autentycznego zdziwienia. Czy wszyscy naprawdę myślą, że jestem na tyle skąpa, by nie przywieźć ze sobą żadnych prezentów tudzież pamiątek? Przygryzłam dolną wargę, oczekując jakiegoś odzewu.
- Nie znam się na pałeczkach – wyjaśniłam. W momencie wypowiadania ostatniego wyrazu, który zresztą znacząco został przeze mnie zaakcentowany, parsknęłam śmiechem. – Na tych widnieją rysunki malutkich wieżyczek Eiffla. Przynajmniej mogą się do czegoś przydać.
- Jesteś najlepsza.
- Wiem.
- Opowiadaj. Jak wyjazd? Co takiego robiliście na tych warsztatach?
- Kazali nam się rozebrać. Byliśmy w samej bieliźnie. Malowaliśmy na własnych ciałach – odparłam, ale widząc, że otworzył usta (i to dosłownie) i spojrzał na mnie tak, jak przypuszczalnie mógł patrzeć na kogoś, kto zrobił coś nieetycznego, aczkolwiek takiego, w czym ewidentnie sam chciałby wziąć udział, sprostowałam – Żartuję.
Dziwnie było oglądać ponownie te same ulice. Wszystko wyglądało tak, jak to sobie zapamiętałam. No, może poza Peter’em. Do tej pory byłam pewna, że ma brązowe włosy, dlatego śmiało nazywałam go brunetem (choć nie mam pewności, czy ta nazwa nie odnosi się przypadkiem do posiadaczy czarnych pukli), a dopiero teraz zauważyłam, że kolor jego grzywy oscylował gdzieś pomiędzy ciemnym blondem, a względnie jasnym brązem. No i nasz drogi Pete posiadał aż trzy znaczące w naszym świecie walory. Dołeczki. O, nie. Nie tylko w policzkach. W brodzie również. To dawało mu nade mną przewagę 3:1, jakby się uprzeć to 3:2. Wyraźniejszy dołeczek znajdował się na moim lewym policzku, więc nieco go faworyzowałam.
Wsiedliśmy do samochodu. Zapięłam pasy. Zapanowała niezręczna cisza. Dręczyło mnie tak wiele pytań. Chciałam je zadać, ale jakoś nie mogłam wydusić z siebie słowa. Winiłam za to zmęczenie po długiej podróży.
- Twoja mama nie mogła po ciebie przyjechać. Nie chciała cię martwić, ale uważa, że od czasu wypadku minęło stanowczo za mało czasu. – przemówił w końcu, przerywając kilkuminutową ciszę. Dziękowałam Bogu za to, że w końcu się odezwał, bo byłam bliska uśnięcia. Chyba nawet na kilkanaście sekund zaliczyłam pierwszy etap snu. Nie chciałam zasypiać. Miałam do opowiedzenia tyle niesamowitych historii ze mną w roli głównej, tyle anegdotek i ciekawostek! Niestety, jak wielokrotnie wspominałam mieszkam w zapyziałej dziurze zwanej dalej wygwizdowem. Nie ma się co łudzić. Nie zajdziesz tam nawet dobrego szpitala, o lotnisku nawet nie wspominając. Dlatego właśnie owe lotnisko z moim domem dzieliło dobrych kilkanaście kilometrów. Dłużąca się nieubłaganie droga sprawiła, że moje powieki stawały się coraz cięższe. – Dobrze się bawiłaś?
- Yhy.
- Matty był zachwycony prezentem od ciebie. Powiesił go sobie nad łóżkiem – tak mniej więcej brzmiały ostatnie słowa, które usłyszałam zanim odpłynęłam na dobre. Nie wiem czy to dokładny cytat, ale wydaje mi się, że oryginalna wypowiedź Peter’a trwała nieco dłużej. Gdzieś tam w podświadomości zapewniałam samą siebie, że wypytam go o to później. Zamknęłam oczy i znowu byłam we Francji. Właściwie to zatrzymałam się tam w mieście, którego nazwy nie potrafiłabym nawet powtórzyć, ale do Paryża miałam stamtąd stosunkowo niedaleko, więc mogłam wykreślić jedną pozycję z mojej listy rzeczy do zrobienia. Byłam, widziałam, pokochałam.
Śniło mi się, że spaceruję tamtejszymi alejkami. Ktoś chyba mnie śledził. Ten ktoś to ewidentnie kobieta. Stukot jej obcasów stawał się coraz bardziej dotkliwy. Leniwie otworzyłam oczy. Okazało się, że za źródłem hałasu stała moja mama, która zapukała w szybę samochodu, by mnie obudzić. Urażona faktem, że właśnie przerwała moją słodką fantazję o przedłużonym pobycie w moim osobistym raju, na powrót zamknęłam powieki i wróciłam do krainy Morfeusza.
Usłyszałam jak drzwi pojazdu się otwierają. Później Peter otworzył bagażnik. Chyba nie chciał mnie tam upchnąć? Balansowałam gdzieś na granicy jawy i snu. Słyszałam wszystko. Nie miałam tylko najmniejszej ochoty, by w jakikolwiek sposób zareagować. Ktoś gładził mój policzek. To musiała być mama. Nie mógł się przecież rozdwoić.
Mój spowolniony umysł wkrótce zrozumiał, co się wokół mnie działo. Pete zajął się bagażem, a później wrócił, wziął mnie na ręce i zaniósł do mojej sypialni. Mama dosłownie rozpływała się nad jego wspaniałomyślnością. Jaki to on pomocny i uroczy. Chyba nawet przez chwilę sobie ze mnie żartowali. Że niby ze mnie taki śpioch i w ogóle. Też mi coś.


***

Zaskakująco dobrze było obudzić się w swoim łóżku po takiej rozłące. Istnieje kilka teorii tudzież przysłów na ten temat, a wszystko sprowadza się do jednej dłuższej sentencji: w domu jest najlepiej, bo trawa wydaje się bardziej zielona tam gdzie nas nie ma. Być może nieco zmodyfikowałam popularne słowa, ale nie uważam, by graniczyło to z ich nadinterpretacją. Całe życie fantazjowałam o tym, by wreszcie wyrwać się z tego miejsca, usamodzielnić się i wreszcie móc swobodnie tworzyć. Zasmakowałam takiego życia i bynajmniej nie było ono takie, jak to sobie wymarzyłam. Była to raczej mała namiastka dorosłości, bo zamieszkałam u pewnej francuskiej rodziny. Nie spadły więc na mnie najważniejsze obowiązki, będące nieodłączną częścią egzystowania w pojedynkę. Tak czy inaczej nie podobało mi się to. Samodzielność to takie wyświechtane słowo. Podobnie jak przyszłość.
Cudownie było wziąć długą, relaksującą kąpiel z dodatkiem lawendowego olejku bez obaw, że dwunastoletni chłopiec po raz setny „przypadkowo” wparuje do łazienki, bo „zapomniał swoich rzeczy”. Tak, incydenty tego typu miały tam miejsce. I nie, nie było zamka w drzwiach. Niejaki Dominique tuż przed moim wyjazdem stwierdził nawet, że jego serce należy do mnie. Uznałam, że jeśli będę bardzo zrozpaczona, a nasz czysto hipotetyczny związek stanie się jakby mniej nielegalny, to do niego zadzwonię. Ups, chyba nie mam jego numeru telefonu. Zostanę starą panną.
Kiedy byłam już pachnąca, wysuszona i ubrana, zeszłam do salonu. Zmarszczyłam brwi na widok Petera, który zajmował fotel naprzeciwko mojej mamy. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy pojęłam, że oto moja droga rodzicielka dzieliła się z nim moją prywatnością. Oglądali rodzinne albumy.
- Zrobię ci herbatę – oświadczyła nieco speszona i po chwili ewakuowała się do kuchni. Wiedziała jak tego nie lubiłam. Za każdym razem wykradałam część fotografii i je paliłam. Dosłownie. Jakoś nie przekonywały mnie argumenty, że to małe dziewczę o pucołowatych policzkach to ja z przeszłości. Nie lubiłam siebie takiej.
Peter podał mi jedno ze zdjęć. Otworzyłam usta, by powiedzieć co o tym wszystkim myślę, ale kiedy zorientowałam się dlaczego mi je pokazał…
Zarumieniłam się.
- Widziałem cię nago. Jesteśmy kwita – uśmiechnął się tak, jak on tylko potrafi, bo wiedział, że to zadziała. Zawsze działało. Na wszystkich bez wyjątku.
Fakt, zdjęcie pięciomiesięcznego dziecka to prawie to samo, co widok całkiem nagiego mężczyzny, który dopiero co wyszedł spod prysznica.
- Właściwie, to miałam zamiar wyjść i…
- Przyniosłem ci twoją torebkę. Zostawiłaś ją w moim samochodzie.
Oj, poczciwy chłopcze. Gdybyś ty wiedział, co w tej torbie można znaleźć. Bo nie sprawdziłeś tego, prawda? Prawda?!
 - Podwieźć cię gdzieś?
Nie! Boże nie! Wiedziałbyś za dużo. I tak wiesz.
- Nie, jednak wolałabym się przejść.
Odprowadziłam go do drzwi, a później każde rozeszło się w swoim kierunku.
Ostrożnie stawiałam każdy krok, byle tylko odwlec w czasie konfrontację z Matty’m. Po raz pierwszy w życiu postanowiłam, że nie zaprezentuję mu żadnej wyuczonej przemowy, tylko zaimprowizuję. Bo przecież co mogło pójść nie tak?
Zapukałam do drzwi. Odrobinę panikowałam. Chciałam ukryć się w krzakach, ale ewidentnie było już na to za późno, bo Hale pociągnął za klamkę.
Stałam jak ten słup, wpatrując się w niego wystarczająco długo, by mógł uznać to za niepokojący objaw mojej głupoty, ale ja nie widziałam go od tak dawna i musiałam jakoś nadrobić ten stracony czas. Oddychałam głęboko. W pierwszej chwili pomyślał chyba, że mam atak astmy, ale kiedy kontynuowałam tę serię powolnych wdechów i wydechów, uznał pewnie, że najzwyczajniej w świecie się zmęczyłam i próbuję uspokoić oddech.
Nieważne co mówiłam, czy myślałam we Francji. Teraz, stojąc naprzeciwko niego nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Wszystkie te emocje, które uparcie starałam się ukrywać były zapewne widoczne jak na dłoni, albo raczej byłyby, gdyby był z nami bezstronny świadek. Bo oczywiście jedyną osobą, która niczego się nie domyślała był sam zainteresowany.
Znowu ugięły się pode mną kolana, bo mogłabym przysiąc, że kąciki jego ust prawie niewidocznie drgnęły, a to z kolei oznacza, że niemalże się do mnie uśmiechnął. Te jego wielkie oczy i kompletnie zrujnowana fryzura… Nie mogłam się skupić. Był taki słodki, a ja? A ja byłam idiotką. Idiotką, która stercząc naprzeciwko niego nie potrafiła się zdobyć na absolutne minimum szczerości. Do dziś winię za to sposób, w jaki się zachowywał. Wiecznie taki bezpretensjonalny, nieśmiały i uroczy. I oto staliśmy twarzą w twarz. Dwie sieroty, z których żadna nie chciała rozpoczynać tej konwersacji.
Teraz albo nigdy, Rachel. Teraz albo nigdy.
- Nie kocham cię – palnęłam w końcu.
Jesteś geniuszem, Rachel. Subtelna jak pianie koguta o poranku.
Chrzanić improwizację.

______________________________________


Miał być już wczoraj, ale nie zdążyłam go przeczytać, a zawsze czytam te moje wypociny przed publikacją, więc… Grunt, że już jest.

Chciałam powiedzieć tyle rzeczy, wyjaśnić parę spraw… Teraz jednak myślę, że rozdział powinien przemówić. Tak, w ten sposób próbuję usprawiedliwić swoje roztargnienie. 

6 komentarzy:

  1. Co bardzo dziwne, przyjęłam ten rozdział ze stoickim spokojem. Może to wina tego, że ledwo się ruszam, może tego, że herbata z miodem i cytryną tak dobrze na mnie działa, a może wytłumaczeniem jest to, że już pogodziłam się z tym, że jest źle. Nie wiem.
    Zacznę od tego, że to dobrze, że 'przewinęłaś' okres we Francji. Liczy się Matt'y. Bo jak to było? "Chodzi o Ciebie Matt. Zawsze chodziło tylko o Ciebie"<-- nie wiem, czy DOKŁADNIE tak, ale coś w ten gust.
    No i.
    Pieprzona improwizacja.
    Tym razem serio. Musi być lepiej. Niech on się roześmieje i ją przygarnie do siebie i pocałuje. Albo coś. Sama nie wiem co, ale coś musi się polepszyć. M u s i.
    Peter jest taki miły :*
    I wgl. Co ona takiego trzyma w tej torebce? :D Czuję, że to coś związanego z Matt'em. Chyba.

    Wgl. jak dla mnie w dalszej części może być coś takiego:
    "Rachel rzuca się na Matt'a, Matt rzuca się na Rachel i BISOU, BISOU! :3"

    Ale się rozmarzyyłam! :D

    Co do notki na końcu. Ock?

    :*

    OdpowiedzUsuń
  2. szczerze? sama siebie nie ogarniam.
    czasem gadam od rzeczy i gubię wątki.
    myślałam, że po przeczytaniu tego rozdziału dosłownie mnie zlinczujesz :D
    spodziewałam się najgorszego, doprawdy.
    a tu proszę, tryskasz opanowaniem xD
    prawidłowe podejście, kiedyś na pewno będzie lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  3. sama siebie zaskoczyłam, serio. nie wiem skąd ten spokój...
    hahaha, przestałam się tak bardzo uzewnętrzniać, to w sumie dobrze. mniej nerwów dla Ciebie.. :D

    OdpowiedzUsuń
  4. no coś Ty, mnie to nie denerwowało xD
    raczej motywowało do napisania czegoś, co zaskoczyłoby Cię jeszcze bardziej :>
    nie zrozum mnie źle, zaskakiwać chciałam tylko w pozytywny sposób.
    nie chciałam irytować.
    kiedyś pewnie padnie ten pierwszy rozdział, po którym będzie takie 'awww' z Twojej strony xD
    mam nadzieję.
    i nie chodzi mi o to, że będziesz rozpływać się nad rozdziałem samym w sobie (hahahhaha, żarcik) tylko nad akcją, oczywiście!

    OdpowiedzUsuń
  5. hahahahaha, bez wątpienia zaskakujesz i pewnie gdyby nie to, że tak bardzo tym zaskoczeniem rozpaczam, to byłoby pozytywnie xD

    ooch! to by było takie 'awwww' w stylu takiego 'awwww' z filmów. o tak, tak będzie :D
    właściwie co by się nie działo, to rozpływam się nad rozdziałem samym w sobie, więc teraz pora na taką akcję, w stylu- miód na moje serce <3
    hahaha ;D

    OdpowiedzUsuń
  6. hahahha coś pomyślę :D
    ale nie za szybko, bo jak zdążyłaś zauważyć lubię zaskakiwać xD
    tak więc nie możesz się tego spodziewać!
    bój się ^^

    OdpowiedzUsuń